Nieczęsto w mojej podróży po świecie zdarza się, bym dwu lub kilkukrotnie odwiedzał to samo miejsce. Jednak zawsze gdy ścieżki tak się pokrzyżują i doprowadzą mnie do miejsca, w którym już byłem, czuję się jak gdybym z dalekiej wyprawy wrócił do domu. Tak było, gdy zupełnie nieplanowanie po sześciu miesiącach ponownie wylądowałem w Buenos Aires. To samo uczucie towarzyszyło mi, gdy kilkakrotnie wracałem w Chile do Arici, w Peru do La Merced, w Kolumbii do Santa Marta lub w Meksyku do Playa del Carmen. Będąc ponownie w tym samym mieście, zna się już jego oblicze, jego kształt i jego nawyki, a to sprawia, że od początku znika poczucie obcości, a krążąc po szerszych lub węższych uliczkach czujemy się jak u siebie. Tak jest i teraz, gdy po trzech tygodniach wracamy do Hawany. Autobus z Guanabo dowozi nas w to samo miejsce, do którego onegdaj przywiozła nas taksówka z lotniska. Stąd już tylko parę kroków pod nasz stary adres, którego tym razem nie musimy szukać. Gospodarzy poinformowaliśmy o naszym przyjeździe dwa dni temu, więc mamy nadzieję, że czekają z przygotowanym pokojem. Niestety to co nas spotyka po wdrapaniu się z ciężkimi plecakami na trzecie piętro trudno nazwać niespodzianką, raczej zawodem. Wprawdzie w trakcie kilkuletniego pobytu w krajach Ameryki Łacińskiej przyzwyczaiłem się do tego, że co planowane i umówione niekoniecznie musi być dotrzymane, mimo wszystko czuję, czujemy lekki żal, że nie dostajemy zgodnie z oczekiwaniem naszego poprzedniego pokoju. Był obszerny, z balkonem z widokiem na hawańską ulicę. W zamian proponuje się nam pokój u sąsiadów piętro niżej. Wspominałem już, że odkąd rząd kubański popuścił pasa i pozwolił ludziom na wynajem pokojów dla cudzoziemców, każdy w jakikolwiek sposób próbuje wygospodarować parę metrów kwadratowych by zamienić je na szeleszczące CUC-i. To do czego nas wprowadzono jest właśnie takimi paroma wydzielonymi metrami, bez okna i łazienki za to za taką samą cenę. Wprawdzie to tylko jedna noc, ale i tak czujemy się wykiwani. Jako, że w Hawanie o miejsca noclegowe nie jest łatwo i nie wiadomo czy znajdziemy w pobliżu coś wolnego, a z plecakami nie chce nam się chodzić i szukać, przeto jedynie zgłaszam dosyć stanowczo protest co do ceny i po długim targowaniu, zjechawszy o parę dolarów, decydujemy się zostać. Drugiego dnia przy wyprowadzce, właścicielka widać niezadowolona z wczorajszych ustaleń, próbuje jeszcze raz wytargować przynajmniej jakiś ekwiwalent w postaci używanego ciucha lub czegoś podobnego. I tym razem nie ulegamy. Nie mamy ani zamiaru, ani ochoty dokładać do ceny pokoju, który w żaden sposób nie odpowiada standardowi, na który wcześniej się umówiliśmy. Przepraszam, że wybiegłem myślami trochę do przodu, znaczy do jutra, a tu jeszcze wczoraj, czyli dziś się nie skończyło. Wracamy szybciutko do naszego małego pokoiku, w którym właśnie zakończyło się ubijanie ceny, zrzucamy plecaki i po raz kolejny wychodzimy zwiedzać Hawanę. Z miejsc, których nie zdążyliśmy odwiedzić ostatnim razem, najbardziej zależy nam na Casa de la Musica. Tam wstęp dopiero od godziny dziewiętnastej przeto czasu na ponowne zwiedzanie starówki mamy sporo. Jako, że tym razem, nie zależy nam na szybkim obejściu całego miasta i zobaczeniu wszystkiego na raz, przeto spacerujemy powoli poświęcając więcej czasu detalom. Oprócz zwiedzenia prawosławnej cerkwi, paru katolickich kościołów, muzeum rumu i obronnych murów mamy jeszcze czas na pinacoladę w jednej z zacienionych knajpek i na kilkukrotne przystanięcie to tu to tam, by wsłuchać i wpatrzeć się w uliczny zgiełk miasta. Wspaniałe graffiti, kolorowe samochody, zniszczone, a mimo wszystko urokliwe kamienice, wonne kwiatowe stragany, handlarze cygar, czyścibuty, pstrokate stroje, wszechobecna muzyka i ta niepowtarzalna kubańska atmosfera, której w żaden sposób nie da się ani opisać, ani sfotografować, sprawiają, że chłoniemy ją wszystkimi zmysłami, by móc jak najdłużej zatrzymać ją w sobie. Mam nadzieję, że kilkanaście poniżej zamieszczonych fotek nie tylko przybliży czytelnikowi obraz Hawany, ale i może nawet kogoś zmobilizuje, by tu przylecieć i nie tylko zobaczyć, ale i poczuć to o czym piszę. (?) Na pewno warto.
Tymczasem zaczyna zmierzchać, znaczy zbliża się 19-ta. W tym rejonie świata zawsze ściemnia się o tej porze, a to z kolei oznacza, że musimy powoli obrać kurs na Casa de la Musica. Opuszczając stare miasto wpadamy na czteroosobową grupkę rozbawionej młodzieży. Po litrowej butelce coli, której zawartość jest ciut jaśniejsza niż powinna (pewnie wymieszana z rumem) i po słowniku, w którym najczęściej padającym słowem jest słowo na k, ropoznajemy rodaków. Młodzi ludzie, jak nam opowiadają, częstując równocześnie jasno-bordowym trunkiem (cubalibre) z plastikowej butelki, wpadli tu na kilkudniowe wakacje i wypożyczywszy samochód mają ochotę objechać całą wyspę. Fajnie. I chociaż smuci fakt, że znakiem rozpoznawczym tej wesołej młodzieży jest to jedno tak bardzo rozpowszechnione słowo, to jednak cieszy, że żyjemy w czasach, w których młodzi ludzie z niewielkiego polskiego miasta jakim jest Rabka, mogą sobie wyskoczyć na parę dni w takie zakątki świata, za które moje pokolenie w ich wieku dostawało dwóję z geografii nie umiejąc zlokalizować ich na mapie.
W oddali, zza gzymsu rozpadającej się kamienicy, złotymi literami na niebieskim tle pobłyskuje neon domu muzyki Casa de la Musica. To tutaj w rytmach samby, salsy, a może i soul czy reggae spędzimy dzisiejszy wieczór. O dziwo przed kasą nie widać żadnych gringo, którzy mają osobną kolejkę, za to tubylców cała masa. Czyżby karaibskie rytmy nie były turystycznym magnesem dla bądź co bądź olbrzymiej rzeszy zagraniczniaków odwiedzających Kubę? Nie chce nam się wierzyć, ale nie bardzo zaprzątamy sobie tym głowę. Jak się za chwilę okaże jest to spory błąd. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Kolejki, która jest kolejką dla obcych, czyli dla nas, nie ma. Od razu kupujemy niezbyt tanie bilety i jako jedni z pierwszych wchodzimy na salę. Sala jest dwupoziomowa. Na dole duża oświetlona scena, parkiet do tańczenia i po bokach parę stolików gęsto obstawionych krzesłami. Górny poziom to praktycznie same okrągłe białe stoły z czarnymi krzesłami i dwa długie bary, za którymi już uwijają się kelnerzy. Jeden z nich przydziela nam miejsce, oczekując zamówienia. Zamawiamy dwa drinki, a on (nie wiedzieć dlaczego) robi zdziwioną minę. Dlaczego? To wyjaśni się szybciej niż przypuszczamy. Na razie siedzimy sami na wielkiej sali, sączymy drinki i czekamy. Podobnych nam gringos w dalszym ciągu nie widać, za to z otwartych dookoła drzwi szturmem zaczynają zdobywać sale miejscowi. W kilkanaście sekund zajmują wszystkie wolne miejsca przy stolikach, na których momentalnie stawiane są nie drinki, lecz całe butelki rumu i coca-coli, a całe towarzystwo jeszcze dobrze nie usiadłszy rozlewa ich zawartość do przygotowanych szklanek. Nieźle się zaczyna haha – wyobraźnia już mi podpowiada co się będzie działo dalej. A dzieje się oj dzieje. Tak się dzieje, że aż zaskoczenie powoli ustępuje miejsca zdziwieniu. Gdy pierwsze butelki rumu przelane do szklanek znikają w przełykach naszych sąsiadów przestajemy się dziwić, zaczynamy nakręcać, a po krótkiej chwili i nieźle bawić. Wspomniałem o zaskoczeniu. Dlaczego zaskoczenie? Otóż, oczekiwaliśmy zabawy w karaibskich rytmach, czegoś w stylu Buena Vista Social Club. Myśleliśmy, że posłuchamy latynoskiej muzyki i popatrzymy, być może nawet współuczestnicząc, na gorące kubańskie tańce. W zamian serwuje się nam typowy PRL-owski dancig z siedemdziesiątych lat. Przed zabawą na scenie odbywa się pokaz mody pt. „Moda Kubańska” jak żywo przypominająca pokazy „Mody Polskiej” z przed czterdziestu lat. Trzy zgrabne dziewczyny i tyleż przystojnych chłopaków wybiega na scenę w niezbyt skoordynowanej choreografii, prezentując ubrania z tego samego materiału, różniące się tylko czy to długością czy sposobem noszenia. Suknia wieczorowa jest taka sama jak plażowe mini, tylko że dłuższa. Pokaz trwa na tyle długo, że publika przy stołach zaczyna niecierpliwie przebierać nogami. Modelki po ostatnim wybiegu opuściwszy scenę dosiadają się do stolika obok, zajętego przez starszych, zamożnie odzianych panów, pewnie bosów hawańskiego półświatka, albo jak ktoś chce sponsorów tego przedstawienia. Na scenie w tym czasie ustawia się zespół. Pierwsze rytmy, o… zgrozo – coś w rytmie discopolo znaczy discokubano – rączki do góry i tańczymy. Na szczęście po paru pierwszych numerach typu -„happy end happy happy dobrze jest, będzie lepiej” faktycznie jest lepiej. Coraz częściej samba i salsa przebiją disco. Parkiet zapełnia się bujającym i ruszającym wszystkimi kończynami tłumem i można byłoby się nieźle w tej hawańskiej nocy zatracić, gdyby nie nagły koniec. Tak szybko jak się rozpoczęło tak szybko się skończyło. Nagle sala pustoszeje, kelnerzy z szybkością błyskawicy sprzątają puste butelki i ustawiają stoły, a przy drzwiach wejściowych, następna fala ludzi czeka na swoje 5 minut rozrywki. Uśmiechnięci od ucha do ucha opuszczamy i my Casa de la Musica. O rozczarowaniu nie ma już mowy. Wprawdzie nie przeżyliśmy koncertu latynoskiej muzyki, ale za to byliśmy w samym środku prawdziwej, a nie takiej na pokaz hawańskiej imprezy i nieźle się bawiliśmy, a o to przecież najbardziej chodzi.
Po ekscytującej hawańskiej nocy nasz pobyt na Kubie dobiega końca. Im dłuższa i gorąca noc tym trudniej rano wstać. Szybkie coś na ząb, pakowanie plecaków, gorące jak zwykle w tych rejonach świata pożegnanie z właścicielami, którego nie ochłodziło nawet drobne nieporozumienie co do ceny pokoju i już biegniemy na przystanek autobusowy. Tym razem na lotnisko (jako znawcy Hawany) nie jedziemy jak na początku taksówką, a liniowym autobusem. Wprawdzie do terminalu będziemy musieli przejść około 2 kilometrów, ale co to jest w porównaniu z tym, że podróż tę odbędziemy 10.000 razy taniej! Dosłownie 10.000. W tę stronę przyjechaliśmy za 8 dolarów od osoby i to tylko dlatego, że byliśmy w trójkę, a wracamy za 10 kubańskich centopesów. Tak, tak – podróże kształcą, a te po Kubie szczególnie. Po drodze do lotniska, ostatnie kubańskie śniadanie, ostatni rzut oka na kubańską zniszczoną, aczkolwiek piękną architekturę, ostatni wdech spalin z kubańskich starych, ale jakże nostalgicznych samochodów, ostatnia przeprawa z kubańskimi urzędnikami i już wznosimy się pod błękitne niebo nad seledynowym kubańskim morzem. Pozostaje wspomnienie, niezłe klimaty, puste sklepy i małe fiaty Adios Kuba, buenvenidos Meksyk.
Mam nadzieje ze bedzie mi dane zobaczyc ten, tak niezwykly kraj, zanim pozre go komercja 🙂
masz racje, chociaż wydaje się, że na nieszczęście Kubańczyków (a może szczęście zależy jak na to patrzeć) pazerność komercyjnej sąsiadki jakby nieco zmalała. Chyba jeszcze trochę potrwa zanim z Kuby znikną ostatnie “maluchy”, a ludziom będzie się żyło dostatnio. Tak czy siak pakuj plecak i jedź, bo czas na Kubę jest zawsze dobry.