To, że wysiadamy w małej, nikomu bliżej nieznanej wiosce Guanabo jest wynikiem nieplanowanego splotu wydarzeń. Tak się nam wczoraj wszystko składnie układało, że zwiedziwszy posiadłość Hemingwaya postanawiamy nie wracać do Hawany, od której dzieli nas zaledwie kilkanaście kilometrów, tylko pozostać jeszcze jeden dzień gdzieś tu w okolicy, najlepiej nad morzem. Spod domu Hamingwaya, za radą bardzo rozgadanej strażniczki, wsiadamy do autobusu nr 6 i jedziemy do następnego miasteczka, gdzie pytając, szukając, klucząc, znowu pytając i znowu szukając znajdujemy w końcu odpowiedni autobus, którym, jak mniemamy dojedziemy gdzieś nad morze. Po niespełna 15 minutach jazdy zza gęsto rosnących palm dostrzegamy pierwsze białe bałwany niesione wysokimi falami, a po następnych 3 autobus skręca i odtąd jedzie już tylko wzdłuż wybrzeża. Nie potrafimy się zdecydować gdzie wysiąść, bo wszędzie ładnie i spokojnie. Dopiero zapach smażonych ryb dolatujący, na którymś z kolejnych przystanków powoduje, że błyskawicznie podejmujemy decyzję. Tutaj! Jeszcze dobrze nie stoimy na nowej ziemi, jeszcze spaliny odjeżdżającego autobusu dominują nad zapachem smażonych ryb, a już niczym spod ziemi wyrasta przed nami istny kot Behemot i w dodatku na rowerze. Porównanie do sił nieczystych nie jest w tym momencie nieuzasadnione. Jak się wkrótce okaże ów wyrosły spod ziemi cyklista pozbawi nas nie tylko powodu, dla którego wysiedliśmy, czyli posiłku w postaci smażonej ryby, ale i bezsensownie wydanych paru dinero. Ale po kolei. Otóż ten przyjaciel Azazella wyglądający na 20, a mający ponad 50 lat, co już powinno wzbudzić w nas podejrzenia co do pozaziemskich koligacji, proponuje pomoc we wszystkich sprawach. Pokój? Proszę bardzo będzie pokój. Rybka? Ależ oczywiście rybka też. Na dodatek świeżutka, własnoręcznie upieczona, a nikt w okolicy nie smaży lepiej niż on! Po takim dictum rezygnujemy z niepewnej smażalni po drugiej stronie ulicy i ufnie podążamy za Ernestem przeze mnie w dalszym ciągu nazywanym Behemotem. Z pokojami w Guanabo, faktycznie krucho. Chyba tylko dzięki nadzwyczajnym konszachtom Ernesta dostajemy schronienie w okazałej willi, dwie przecznice od plaży. Cudownie. – Aber Fisch, Herr Ernesto! – zwracam się do niego w języku, który jak mniemam będąc bardziej czartowskim, dosadniej określi stan w jakim się znajdujemy po całym dniu podróży i nic niejedzenia. Si, si senior – już biegnę kupić i zaraz będę smażył – zapewnia w bardziej niebiańskiej mowie. Dwadzieścia minut – puede ser? Ja, gut. Może być – tyle jeszcze wytrzymamy. Równo po dwudziestu minutach, nie doczekawszy się piekielnie smażonej ryby, wychodzimy szukać czegoś na własną rękę. A tu znowu ni stąd ni zowąd zjawia się nasz mistrz patelni. Niestety z pustymi rękami. Świeżych ryb okazuje się już nigdzie nie ma (ciekawe czy za sprawą piekła czy komunistycznej gospodarki brakło nad morzem ryb?), więc z własnoręcznego smażenia nici. Jest jednak rozwiązanie. Otóż przyjaciel Behemota (nie wiem tylko Azazello czy Woland) tuż za rogiem posiada małą restauracyjkę, a w niej najlepsze na świecie smażone ryby – w dodatku tanie. Prowadź! – prosimy. Puste żołądki nie pozwalają na jakiekolwiek dalsze rozmowy. Po drodze zaglądamy do małego sklepiku, bo figlarnemu Behemotowi chce się palić, a fajek oczywiście nie ma. Naciąga nas na paczkę sportów wiedząc, że zrobimy wszystko by tylko jak najprędzej zasiąść do stołu. Stół w restauracji, do której zostajemy wprowadzeni, prezentuje się na tle innych tego rodzaju lokali w mieście, bardzo wytwornie. Szybko ustalamy cenę, którą jesteśmy w stanie zapłacić za wymarzoną rybę. Nie ustalamy niestety, bo nawet nam to do głowy nie przychodzi, ile tej ryby będzie. Myślimy po prostu, że ryba to ryba, a nie trochę ryby. Okazuje się, że jest trochę. Duży talerz, kawalądzio fileta polanego jakimś sosem i pół ziemniaka oto co po całym dniu postu za sprawą wysłanników Belzebuba zaserwowano nam na kolację. Rachunek, do którego do umówionej ceny doliczono napiwek, podatek i coś tam jeszcze powoduje, że by nie poczuć się jak w karczmie Rzym na karaibskim wybrzeżu i nie zaplątać w czarcie sieci, czym prędzej go regulujemy i czmychamy niczym przez dziurkę od klucza do miasta na dobrą, tanią kubańską pizzę. Następnego dnia po czartach w Guanabo nie ma już śladu. Zapominamy o wczorajszych perypetiach i z pierwszym słonecznym promieniem wybieramy się na poranne biegania. I tym razem jak przed paru dniami pierwsze 5 km wzdłuż lini morza przebiegamy wspólnie, po czym Asia wraca, a ja nieco przyspieszając, postanawiam przebiec 10 km poniżej godziny. Udaje się. Zmęczony, ale jakże zadowolony, bo co może być przyjemniejszego od porannego biegania wzdłuż turkusowego morza w cieniu karaibskich palm? Wracając, z daleka dostrzegam Asię, która równie zmęczona i zadowolona czeka już na mnie pod „budką” z kubańskimi rarytasami (ryż, fasola, jajko) co może oznaczać tylko jedno – dzisiaj mamy śniadanie przy ulicy pod gołym niebem. Świetnie. Śniadanie pod palmą przy karaibskiej plaży jest prawie tak samo przyjemne jak poranny po niej bieg. Zastanawiam się czy może być jeszcze coś równie przyjemnego. Może spacer? Tak! Spacer wzdłuż tego samego morza, ale nie równolegle biegnącym chodnikiem, a szeroką dziką plażą. Czasu i na tę przyjemność mamy sporo – autobus do Hawany odjeżdża dopiero po południu. Zanim jednak wybierzemy się na muszelki musimy odwiedzić gmach na przeciwko z napisem bank. Zasoby finansowe osiągnęły stan minimum, a do odlotu pozostało nam ponad dwa dni. Kończymy śniadanie i przechodzimy na drugą stronę ulicy dofinansować portfel. Każde odwiedziny w jakiejkolwiek kubańskiej instytucji to nie tylko sposób na załatwienie czegoś tam – w naszym wypadku wymienienia dewiz na peso, ale i możliwość przyjrzenia sie świetnie działającemu kubańskiemu systemowi pracy. Wspominałem, w którymś z poprzednich artykułów, o ekspedientkach w sklepie w Viniales, nie zważających na zniecierpliwioną, długą kolejkę – pamiętacie? Tutaj jest odwrotnie. Tutaj dwie panie ubrane, niczym w mundury, w jednolite stroje nie robią nic innego, tylko zajmują się równie długą i równie zniecierpliwioną, ale ze względu na rangę urzędu, spokojniejszą kolejką. Pierwsza, nieco wyższa i mocniej zbudowana, z rozpuszczonymi jasnymi włosami, z rękami opartymi na biodrach, siedzi na wysokim krześle typu hocker i co raz, gdy tylko zwolni się jedno z siedzących miejsc w środku, wstaje, otwiera drzwi i wpuszcza następną osobę. Dużym wyzwaniem wydaje się dla niej sytuacja, gdy w kolejce za drzwiami stoją dwie osoby razem, np. rodzic z dzieckiem, wnuczka z babcią lub tak jak my para, a w środku zwalnia się tylko jedno miejsce. Wtedy pani w blond włosach nie bardzo wie co robić i trzeba z nią negocjować. Udało się. Wchodzimy razem. Jest to ważne, bo na zewnątrz niebieski słupek rtęci przekracza cyfrę 30, a w środku, w którym odczekać trzeba następne kilkanaście minut, nie dość, że są miejsca siedzące, to jeszcze działa klimatyzacja. Po zajęciu miejsc przechodzimy pod władanie drugiej, niższej, szczuplejszej, ale równie nieufnej i groźnie spoglądającej spod równo obciętej, opadającej na oczy grzywki, pani. Ona, siedząc między okienkami, a poczekalnią, energicznym ruchem ręki wskazuje kto, gdzie i kiedy ma podejść. Ciekawe jak nazywa się etat, na którym obie panie zostały zatrudnione? W ślad za kierownikiem szatni i kierownikiem sali w każdym lokalu, to pewnie w tego typu placówkach mają tu etat kierowników poczekalni. Za sprawą zorganizowanej kolejki już po godzinie dochodzimy do okienka, zamieniamy banknot z napisem euro na kilka banknotów z napisem peso i pod czujnym okiem pań: najperw tej z grzywką, potem tej blond, opuszczamy chłodne bankowe pomieszczenie, zderzając się z gorącą falą tropikalnego powietrza.
Czasu, mimo długiego pobytu w banku, w dalszym ciągu mamy sporo. Nie pozostaje nic innego jak pójść na plażę, szukając w morskiej bryzie ochłody, a w białym piasku kolorowych muszli tak chętnie zbieranych przez Asię. Takeśmy się w tym zbieraniu zapamiętali, że nie zwracamy uwagi na obserwujących nas mężczyzn. Zdaje się, że to agenci milicji z tzw. obyczajówki. Guanabo, nadbrzeżne miasteczko położone niedaleko Hawany, słynie niestety nie tylko z pięknego wybrzeża i lazurowego morza, ale i z turystyki określanej przedrostkiem sex. Dziewczyny upolowawszy w stolicy swą zdobycz z wypchanym portfelem, przyjeżdżają w te ustronne miejsce by zedrzeć z rozkochanego już lovelasa (albo łosia, jak kto woli) skórę z ostatnim centem. Policja, o pardon, milicja pilnuje na pozór by do takich incydentów nie dochodziło i pilnie przygląda się wszystkim spacerującym po plaży i po miejskim deptaku parom. Nie chodzi im bynajmniej (tak mniemam) o to by precedens ten ukrócić lub całkowicie zlikwidować, a jedynie o to by i im coś z tego lukratywnego Geschäftu też skapło. Kiedyś słyszałem taki dowcip: Pyta kolega kolegę – Na co najbardziej trzeba uważać przy seksie grupowym? – Nie wiem – odpowiada pytany. Na to, żeby nie zostać pominiętym, śmiejąc się wyjaśnia opowiadający. Otóż w tym całym interesie, chyba we wszystkich turystycznych miejscach świata, każdej lokalnej władzy i policji chodzi właśnie o to, żeby nie zostać pominiętym.
My tymczasem ignorujemy uważne spojrzenia agentów, skupiając się na poszukiwaniu plażowych skarbów. Po chwili i stróże prawa rezygnują z dalszej nas obserwacji, a gdy prosimy jednego z nich o zrobienie nam pamiątkowego zdjęcia, szybko je pstryka i ostatecznie traci nami zainteresowanie, znikając w jednej z wąskich uliczek, prowadzących od plaży do miasta. Mamy teraz całe morze, cały piasek i wszystkie wyrzucone na brzeg skarby wyłącznie dla nas. W Asi odezwał się prastary instynkt zbieracza (włącza się zawsze ilekroć jesteśmy na plaży) i już po chwili ma pełne ręce przepięknych, kolorowych muszli. Muszle są różowe, zielone, niebieskie, są płaskie i zwinięte w trąbkę, są duże i małe. Oprócz nich są jeszcze kolorowe kamyki, są wyschnięte cudnie powyginane glony, krzaczki, patyczki i nijak nie wiemy jak się z tym wszystkim zabrać do domu, nie wspominając o przewiezieniu tych skarbów do Europy. Bierzemy tylko te najpiękniejsze – część z nich pewnie ustroi nasz samochód, część znajdzie miejsce u Asi w domu, a część po prostu rozdamy. Na przystanku autobusowym ostrożnie pakujemy nasze skarby do plastikowej torby, torbę mocujemy do plecaka i w chwili, gdy jesteśmy gotowi, podjeżdża autobus, który w 20 minut powinien dowieźć nas do początku, a zarazem końca naszej podróży po Kubie, do Hawany.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł