Zaraz po przekroczeniu granicy z Hong Kongiem odczuwam dziwny ból. Zderzenie tego, co od dawna dzieje się w mojej wyobraźni z zastaną rzeczywistością najpierw trochę kłuje mnie w bok, a chwilę potem przeszywa bólem całe ciało. Oto jestem w jednym z najbardziej, obok może Nowego Jorku, Sydney, Dubaju czy paru innych, wymarzonych miast świata, w największym na świecie porcie, w jednym z największych finansowych centrów, w mieście kilkunastu kultur i nieograniczonych możliwości, w mieście, które szczyci się niezmiernym bogactwem i rekordową liczbą wieżowców, itd, a wcale nie czuję się dobrze. Ta poprzednia wyliczanka powoduje, że w rankingach miast Hong Kong jest najdroższym miejscem na świecie pod względem kosztów wynajmu (średnio 8.315 £ miesięcznie), co oczywiście wywołuje u mnie owe uciążliwe kłucie pod lewą łopatką i drażniące swędzenie dłoni. Prawdopodobnie wkrótce będę musiał pozbyć się nią wielu banknotów z mojego i tak już dosyć cienkiego portfela. Znalezienie w Hong Kongu jakiegoś przyzwoitego i niezbyt drogiego lokum to na dzień dobry spory dla mnie problem.

Z tym „niezbyt drogim” to jeszcze jakoś sobie radzę. Jak zwykle używam aplikacji booking.com. Wyszukane możliwości noclegowe sortuję według cen i skupiając się na tych najtańszych wybieram jedną, która po załączonych zdjęciach wydaje się niezła, a lokalizacja wskazująca położenie blisko metra, centrum i cieśniny Wiktorii, czyli wszystko pod ręką czy konkretniej nogą, zachęca do rezerwacji. Super! Acha – akurat super. Z „przyzwoitością” jest znacznie gorzej niż można było sądzić po zdjęciach. Wchodząc do ogromnego wieżowca, w którym podobno mieści się poszukiwany przeze mnie hostel, kłucie w boku ustępuje miejsca bólowi ściskającemu żołądek. Pasaż prowadzący do wind to istne, przypominające piekło targowisko, na którym można kupić chyba wszystko, począwszy od złota (nie wiem czy prawdziwego), fałszywych zegarków, podrabianych markowych przeciwsłonecznych okularów, torebek, butów, pasków, itp. po narkotyki, być może broń i sex oferty schowanych za rogiem panienek. Wszystkie te bardziej i mniej kuszące dobra oferowane są przez muskularnych, spoconych, czarnych facetów, wyszukujących potencjalnych klientów zza jeszcze czarniejszych okularów w złotych oprawkach, pasujących do grubych łańcuchów przewieszonych przez szyję. Trudno się między nimi przepchać, by czasem, którego nie urazić, czy nie daj Boże nadepnąć na nogę. Cały czas grzecznie i z serdecznym uśmiechem, odmawiając thank you, I don’t need it, maybe later lub coś w tym stylu, schodzę z drogi gorączkowo rozglądając się za windą. Wind okazuje się jest kilka i znalezienie tej na odpowiednie piętro i do odpowiedniego hostelu, to jeszcze większy dramat. Hosteli jest mniej więcej tyle samo ile mieszkań w ogromnym bloku (wynajęcie mieszkania, przerobienie go na hostel, tzn. wsadzenie do każdego pokoju kilku metalowych piętrowych łóżek, to chyba niezły interes), więc szukaj bracie wiatru w polu. Szczęściem przy chyba trzeciej windzie spotykam, jegomościa, trochę jaśniejszej niż wszyscy inni cery i chyba nietrudzącego się nielegalnym handlem. Pytam o hostel i ku mojej uciesze, dostaję, jako taką odpowiedź. Jako taką, bo dokładnie dalej nic nie wiem. Mam jechać na obojętnie, które piętro i szukać czegoś w rodzaju recepcji, którą poznam po sporej ilości wizytówek z nazwami hosteli, przyklejonym do drzwi. Okazuje się, że właściciele, kilku hosteli zbierają się razem, wynajmują wspólnie dodatkowy niewielki pokój, zatrudniają jednego człowieka i w tym pokoju załatwia się wszelkie formalności typu zameldowanie, wymeldowanie i naturalnie płacenie. Teraz zostaje mi tylko znaleźć taki właśnie pokój przydzielony do mojego hostelu. Bagatela – trwa to około pół godziny, wymaga kilkukrotnego wyjścia i wejścia do windy (każda jeździ na inne piętra), przejścia kilkudziesięciu, jak nie kilkuset metrów po dosyć szerokich, w miarę czystych korytarzach i w końcu jest. Jest nazwa mojego hostelu, jest recepcjonistka, są wszystkie formalności, na końcu jest i klucz, za który muszę zostawić kaucję. W poczuciu zwycięstwa i pewnej ulgi mogę sobie jeszcze trochę pojeździć windą (mój hostel znajduje się w zupełnie innym skrzydle budynku i na innym piętrze) i po następnych kilku minutach stanąć w drzwiach „mojego” pokoju.

Tutaj ból ściska mój żołądek ponownie. To, co wyobrażałem sobie na podstawie zdjęć zamieszczonych w Internecie okazuje się czystą fantasmagorią. Pokój nie jest pokojem, tylko ślepą wnęką, do której na siłę wepchnięto dwa metalowe łóżka. Na dodatek to, które przydzielono mi, umieszczone jest tak, że muszę nieźle się nagimnastykować by się do niego dostać. Potem jak już na nim leżę z głową wsadzoną w coś, co przypomina półkę w szafie, muszę się nieźle namęczyć by złapać łyk powietrza. Okna nie ma, a głośny wentylator pod sufitem, tylko nieznacznie porusza ciepłym stężonym powietrzem, co powodując dużo hałasu ani trochę nie poprawia katastrofalnych warunków.

Wcale się nie dziwię, że mimo ciężkiego dnia, długiej podróży i wielu przeżyć, nie mogę zmrużyć oka, Bezsenność, rozsiadłszy się na karku, nie tylko nie pozwala zasnąć, ale wkradłszy się bezszelestnie do serca wywołuje zrazu lekkie poczucie strachu, a gdy wyobrażam sobie, że w razie jakiegokolwiek zagrożenia nie będę się mógł nie tylko defenestrować, ale ani nie wydostanę się z łóżka, strach w miarę upływu nocy przeradza się w panikę. Nad ranem, niczego nie jestem tak pewien, jak tego, że muszę zmienić lokal.

Znaleziony następnego dnia pokój, również w cenie odpowiadającej mojemu niewysokiemu miesięcznemu budżetowi, można już przynajmniej nazwać pokojem. Jest wprawdzie mały i trudno się w nim poruszać między pięcioma piętrowymi łóżkami (tak jest – w pokoju o wymiarach około 4m na 3, mieszka 10 osób), ale jest też okno i to ono powoduje, że zostaję. Nie jest jednak tak, że trapiący mnie od wczoraj ból znika. Nie! W pokoju jest wprawdzie ciut więcej miejsca i powietrza, ale jest też coś, co przynajmniej na początku powoduje, że ponownie cierpnie mi skóra. To moi współlokatorzy, czy jak kto woli, w tym wypadku, współspacze. Wszyscy czarni, wszyscy obwieszeni grubymi złotymi łańcuchami, wszyscy mają lekko rozszerzone źrenice, którymi obserwują mnie z nieukrywanym zdziwieniem, a ja nie wiem, co się za tym kryje. Do tej pory kolor skóry ani pochodzenie spotkanych na mojej drodze ludzi nie wpływało na moje o nich mniemanie. Jeżeli w ogóle, to wyrabiam sobie takowe dopiero na podstawie zachowania, ewentualnie rozmowy, ale nigdy nie wyglądu. Teraz jest inaczej. Siedzący na metalowych łóżkach młodzi, czarni półnadzy mężczyźni rysują mi się niczym dramatyczne postaci w powieściach Dostojewskiego, a unoszący się nad pryczami fetor intelektualnej zgnilizny i emocjonalnego kompostu wymieszany z potem wilgotnych ciał błyszczących w słabym świetle huśtającej się pod sufitem żarówki, powoduje, że w tym momencie absolutnie nie jestem fanem czarnoskórej części ludzkości i z prawdziwym trudem przekraczam próg pomieszczenia, w którym przyjdzie mi spędzić kilka następnych dni.

Jak można się było spodziewać od razu dochodzi do zwarcia. Przechodząc między ustawionymi jedno, przy drugim łóżku trącam mocno jedno z nich, budząc śpiącego, głośno chrapiącego mężczyznę. Ten zrywa się momentalnie ze złowróżbnym błyskiem w oku i ogromnym ładunkiem agresji i coś do mnie gada. Chyba przeklina siarczyście w niezrozumiałym dla mnie języku, bo nie dość, że krzyczy, to jeszcze wymachuje rękami. Szczęściem w momencie, gdy szykuje się niezła awantura, a ja odkładam plecak i przyjmuję postawę obronną, sąsiad z drugiego łóżka uspakaja sytuację. Agresor wraca na swoją pryczę, po chwili ponownie głośno chrapie, a ja spokojnie mogę zająć swoje miejsce. Tylko czy to, aby na pewno dobre miejsce?

Wydawałoby się, że dalekie podróże powinny uczyć tolerancji, otwierać na obce kultury, pozwalać zrozumieć innych ludzi itd., a jednak czasem bywa odwrotnie. Wprawdzie, dzięki Bogu, większość przeżytych dotąd przeze mnie sytuacji w dalekich, nieznanych stronach świata nauczyła mnie otwartości, ale wypadki ostatnich chwil znacznie to zmieniły i przynajmniej tutaj i teraz staję się dużo mniej tolerancyjny. W psychologii takie zjawisko nazywa się dysonansem poznawczym, a skoro coś takiego istnieje i nawet jest przez naukę opisane, to nie mam do siebie pretensji. Na czas pobytu w Hongkongu nie będę pałał miłością do moich czarnoskórych braci, którzy wyraźnie nie akceptują mojej odmienności. Cóż, chcąc mieć spokój, muszę schodzić im z drogi i może jakoś koło siebie przeżyjemy. Czas pokazuje, że w miarę jego upływu, wszystko się dobrze układa. Praktycznie w ogóle się nie widujemy, bo gdy ja rano wychodzę zwiedzać miasto, oni wracają po „ciężkiej nocy” i kładą się spać, a gdy ja wracam wieczorem, oni wychodzą do „pracy” i mam spokój.

Póki, co rozpakowuję swój plecak, zmieniam ciuchy i wychodzę. Mój pierwszy popołudniowy spacer po najbliższej okolicy koi jak ciepły balsam cały ból wywołany pokojowymi niedogodnościami i od razu czuję się lepiej. Ileż tu pięknych parków z ogromnymi drzewami, kolorowymi krzewami, dziwacznymi mostkami przerzuconymi nad wodnymi oczkami, w których brodzą różowe flamingi. Ileż tu ciekawych nowoczesnych budowli, jakie wspaniałe widoki nad zatoką, ile zapachów, ile nowoczesności i egzotyki, ile wszystkiego, na co liczyłem, że tu znajdę.

Zaczyna być świetnie, a nawet wspaniale. ale o tym napiszę jednak jak tylko trochę odpocznę po pierwszych nieprzyjemnych wrażeniach i nieprzespanej nocy 😉

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł