Pierwszy park, w którym znalazłem się uciekając z dusznego, parszywego pokoju robi na mnie kolosalne wrażenie. Mnóstwo zieleni, olbrzymich kwiatów, kolorowych krzewów, a nawet brodzące w stawie różowe flamingi powodują, że nagle zapominam gdzie jestem i gdybym od czasu do czasu nie uniósł głowy i nie spojrzał na sięgające chmur wieżowce, przy których nawet największe drzewa wyglądają jak maleńkie zapałki, myślałbym, że zatopiłem się w zielonej amazońskiej dżungli. Tymczasem parki w Hong Kongu to wspaniałe zielone oazy w betonowej dżungli ogromnego miasta, tak sprytnie zaprojektowane, że wpadając w nie w trakcie spaceru między blokami, nad autostradami, w ciżbie śmierdzących aut i tłumie pędzących skądś dokądś ludzi, nie czuje się wielkomiejskiej udręki. Dzielnica Tsim ShaTsui, w której mieszkam (jedna z 18 dzielnic Hongkongu), na całej powierzchni 1104 km² tylko w mniej niż 25% zajęta jest przez zabudowę. Resztę zajmują parki i rezerwaty przyrody, a więc jest ich tu naprawdę sporo. Nietrudno, mi przeto tak poprowadzić sobie spacer, by przechodząc z parku do parku obejść niezły kawał miasta, a wieczorem, dokładnie wtedy, gdy słońce zaczyna dotykać lustra wody, stanąć nad brzegiem cieśniny oddzielającej mój kawałek lądu od serca Hong Kongu, wyspy Hong Kong z leżącą na niej byłą stolicą Viktorią. Byłą stolicę, byłego państwa, bo chyba nie muszę nadmieniać, że na mocy umowy chińsko-brytyjskiej, zawartej w 1984, 1 lipca 1997 Chiny objęły ponownie w posiadanie Hong Kong i obecna stolica znajduje się w Pekinie. Viktoria natomiast, która tę rolę sprawowała od 1842, tzn. od czasu kiedy to w Nankinie podpisano traktat kończący pierwszą wojnę opiumową, a jednym z jego postanowień było przejęcie przez Wielką Brytanię Hongkongu, stanowi do dzisiaj nie tylko centrum finansjery nie tylko tej części świata, ale i niebywałą atrakcję turystyczną, co gołym okiem widać z szerokiej promenady nad cieśniną, gdzie akurat stoję. Pewnie któregoś dnia przeprawię się na drugą stronę, zwłaszcza, że oblane purpurą zachodzącego słońca, wzgórze Viktorii, górujące nad drapaczami chmur byłej stolicy, bardzo przyciąga moją uwagę. Z jego czubka musi być fantastyczny widok, a ja muszę go zobaczyć – myślę, przyglądając się kursującym na drugi brzeg statkom.

Gdy na drugi dzień, zanim wracają moi współlokatorzy, czyli krótko przed wschodem słońca, ponownie wymykam się z metalowej pryczy, na poranny joggingo-spacer, ranek maluje się jeszcze piękniejszymi barwami niż wczorajszy zachód. Ekspresja kolorów, odbijającego się od szklanych wieżowców i lustra wody słońca, jest tak silna, że dosięgnąwszy do promenady nad cieśniną Viktorii muszę na chwilę przystanąć i przeżyć ją w bezruchu. Jak długo będę w Hong Kongu, tak długo każdego ranka będę tu przychodził – postanawiam, a zamiast porannego biegania, będę tu, na drewnianym pomoście, w blasku pierwszych złotych promieni słońca, kładących się długim warkoczem na pofałdowanych wodach wiktoriańskiej cieśniny, ćwiczył poranną yogę. Trudno sobie wyobrazić lepszy początek dnia.

Tymczasem dzisiaj kontynuuję bieg. Bieg, który zrazu prowadzony szeroką, jakby przystosowaną do biegania, chyba jedną z najładniejszych na świecie, promenad (oczywiście nie biegam po niej sam) wydaje się mnie w ogóle nie męczyć. Tym bardziej, czuję się rześko, że właśnie uświadamiam sobie, że prawdopodobnie tędy także biegał mój idol wczesnej młodości Bruce Lee. Gdy przebiegam koło jego pomnika, na chwilę myślami wracam do tamtych jakże odległych czasów. Mając 16, może 17 lat oglądałem Brucea na dużym kinowym ekranie będąc na wakacjach w Świnoujściu. Chyba następnego dnia po filmie „Wejście Smoka” też biegałam po nadbałtyckiej promenadzie, nie zdając sobie sprawy, że za kilkadziesiąt lat (Boże jak to brzmi „za kilkadziesiąt lat) będę biegał jego ścieżkami w Hongkongu!!! Gdyby nie to, że właśnie dobiegłem do końca promenady, pewnie biegnąc, zacząłbym z radości wydawać okrzyki chińskich wojowników i wymachiwać rękami, imitując uderzenia kung-fu. Nie mam jednak na to czasu. Nie macham, nie krzyczę. Długie szerokie schody przede mną sprowadzają mnie z dalekiego Świnoujścia i jeszcze dalszej młodości, z powrotem do hongkońskiej rzeczywistości i każą zastanowić się – którędy biec dalej. Z powrotem promenadą? Nie lubię wracać tymi samymi drogami. W dół w podziemne przejścia? Nie lubię nie widzieć słońca, zwłaszcza rano, gdy tak pięknie skrzy się dookoła złotem. W górę? Tam krzyżują się wszystkie drogi i autostrady, a mosty nad nimi zdają się stanowić labirynt nie do pokonania. Ryzykuję. Biegnę po kilka schodów na raz, przecinam pierwszym mostem szeroką autostradę, potem jeszcze wyżej następnym mostem jakąś drogę, którą wydaje mi się powinienem biec, chcąc trzymać kierunek powrotny w stronę hostelu, ale cóż, kiedy nie mogę znaleźć na nią wejścia. Biegnę dalej, wyżej, aż w końcu znajduję się ponownie w jakimś niewielkim parku, A jest ich, jak już wspomniałem, tu mnóstwo i łapiąc powietrze w szybko poruszające się płuca, orientuję się, że zupełnie się nie orientuję gdzie jestem. Nie szkodzi. Właśnie po to rano biegam by nie wiedzieć gdzie jestem i w ten sposób poznawać nowe miejsca, a Hong Kong, przynajmniej tą jego część poznaje mi się w ten sposób wspaniale.

Do „domu” trudno mój mały pokój z kilkoma metalowymi lóżkami nazwać domem, wpadam blisko południa. Nie zostaję długo. Strudzeni nocnym życiem chłopaki śpią i głośno chrapią, co przebywanie w pokoju stanowi jeszcze bardziej nieznośnym. Przebieram się i czym prędzej znowu wychodzę, by nie przerywać procesu zwiedzania miasta. Zwiedzam w dalszym ciągu na nogach, z tym, że teraz już znacznie wolniej, spacerkiem, po bardziej handlowych, a co za tym idzie bardziej zaludnionych dzielnicach. Tutaj wprawdzie nie jest już tak ładnie jak nad morzem, ale mnóstwo innych zalet doskonale mi to rekompensuje. Przede wszystkim spora liczba w miarę tanich barów z azjatycką, pachnącą, smakowitą kuchnią, której od dawna jestem smakoszem, a głodny jestem wściekle. Mnóstwo sklepów z lepszą i gorszą odzieżą, a po kilku miesiącach nie zaglądania do nich przyszedł czas, by to i owo wymienić w plecaku. Kilka koszulek i bielizna, którą na zmianę noszę i piorę od dawna oczekuje na wymianę więc ogromnie się cieszę z dwóch nowych, dobrej jakości, t-shirtów kupionych w bardzo okazyjnej cenie. Jednak odzież i jedzenie to nie główny cel, który przygania mnie do handlowego centrum. Najbardziej potrzebuję nowego aparatu fotograficznego. Jak pewnie zauważyliście ten, który mam, dawno się wysłużył. Nie łapie ostrości, pozostawia dziwne plamy wynikłe pewnie z prześwietlenia lustra obiektywu, a przecież piękny kolorowy świat, który nim fotografuję nie godzien jest takiego traktowania. Muszę kupić tanio jakieś nowe dobre cacko. No i po raz kolejny moja wyobraźnia przegrywa z rzeczywistością. Wydawało mi się, że w Hong Kongu, centrum światowego handlu, największym porcie itd. itp., będzie mnóstwo taniego dobrego sprzętu elektronicznego, a tu lipa. Jak wszystko dookoła także aparaty są drogie i muszę długo chodzić i szukać by znaleźć coś, co w miarę odpowiadałoby moim wymaganiom (było małe, lekkie i dobrej, jakości) i moim zasobom portfela. Coś znalazłem, ale tak całkowicie nie jestem przekonany, czy to, to o co mi chodzi, chociaż pierwsze zdjęcie zrobione o zmroku wychodzi całkiem nieźle. Jeszcze trochę poczytam, poszukam i ewentualnie tutaj wrócę, a Wy po zdjęciach w następnych artykułach ocenicie, czy mój zakup był udany. A propos zmroku – właśnie nastał, co przypomina mi o szukaniu drogi powrotnej. Nie za bardzo mam ochotę włóczyć się o tej porze po ulicach, bo mimo całej sympatii do ogromnego miasta i poczuciu względnego bezpieczeństwa, od kilku dni, za sprawą masowych protestów wymierzonych przeciwko władzom ChRL, wieczorami i w nocy robi się tu niezbyt przyjemnie. Staram się, zatem zejść z ulicy wcześniej niż protestujący, wojsko i policja na nią wejdą, a oznaki nocnych zamieszek, w postaci zapalonych zniczy, porozrzucanych kwiatów i grup uzbrojonych po zęby oddziałów prewencyjnych, pilnujących co bardziej strategicznych punktów, obserwuję dopiero następnego dnia rano.

Rano, które jak zwykle wcześniej czy później doprowadza mnie do brzegów cieśniny Viktorii (to bodaj najpiękniejsze miejsce w Hong Kongu) i widokiem przeciwległej wyspy z ogromnymi drapaczami chmur i jeszcze wyższym wzgórzem Viktorii kusi, kusi, kusi. Jestem przekonany, że warunkiem koniecznym do zrozumienia i poznania całego Hong Kongu, jest poznanie jego stolicy Viktorii, spojrzenie na niego z wierzchołka góry Viktorii i przepłynięcie dzielącej wyspę Hong Kong od lądu, cieśniny Viktorii. No cóż – skoro conditio sine qua non, przeto dłużej się nie zastanawiam. Wsiadam któregoś ranka na statek i po chwili schodząc po trapie, obiema nogami dotykam ziemi, której Anglicy dotknęli na początku XVIII wieku, zakładając na niej nową kolonię, nie spodziewając się pewnie, że wkrótce ta niewielka wyspa, stanie się jednym z najbardziej znanych miejsc świata.

Zapuszczając się w bodaj najbardziej zaludniony kawałek świata, zrazu nie bardzo orientuję się w gmatwaninie uliczek, między jeszcze wyższymi i jeszcze bogatszymi wieżowcami niż te w „mojej” dzielnicy, ale jakoś szybciutko daję sobie radę. Obieram azymut na górujący nad miastem wierzchołek Viktorii (wyspa Hong Kong słynie z przepięknej ponoć panoramy rozciągającej się z owego wzgórza) i próbując nie stracić go z oka ruszam szybko w jego kierunku. Nie bardzo chcę tracić czas między szklanymi siedzibami największych na świecie banków, między galeriami handlowymi z najbardziej na świecie znanymi markami, między trąbiącymi taksówkami, dwupiętrowymi, przepełnionymi autobusami i tramwajami. Po prostu widząc przede mną zieloną górę nie mogę się już doczekać widoku, jaki tam na mnie czeka. Przyspieszam kroku, ale marsz na azymut w mieście pełnym betonowych kolosów to sztuka nie do wykonania. Wzgórze, co rusz znika mi z oczu za zakrywającymi nie tylko górę, ale i spory kawałek nieba drapaczami chmur, więc co jakiś czas muszę sprawdzać swoje położenie z mapą, a czasami, gdy i to nie pomaga, pytać ludzi. Ktoś mi powiedział, że ważne, żebym szedł cały czas pod górę. Też mi mądrala, to akurat sam wiem, że żeby wejść na górę muszę iść pod górę. Czasami prowadzą mnie tam szerokie ulice z ponad 12% nachyleniem, czasami są to wąskie dróżki znikające na podwórkach między blokami, a czasem schody, którymi mimo zwiększonego wysiłku, bo są okropnie strome, nie tylko znacznie skracam drogę, ale też odkrywam niewidoczne z ulicy niespodzianki. Świątynie. Wszelakie świątynie: strzeliste chrześcijańskie, łukowe muzułmańskie, złociste buddyjskie, kolorowe hinduskie i wiele, wiele innych. Z tego, co wiem, a teraz widzę w Hong Kongu panuje całkowita wolność wyznania – chociaż większość mieszkańców to wyznawcy tradycyjnego chińskiego synkretyzmu religijnego, w którym współistnieją koło siebie elementy buddyzmu, konfucjanizmu i taoizmu. Faktycznie tych świątyń mijam po drodze najwięcej. Przy każdej na chwilę przystaję: raz po to by nacieszyć oko bogatą, chińską sztuką sakralną, a dwa, by wyrównać oddech i dać trochę odpocząć kolanom. Im wyżej się wspinam, tym częściej spoglądam w dół i tym częściej usta i oczy rozdziawiają się z jednakowym wyrazem zachwytu. Nie mogę sobie wprost wyobrazić jakież, to obrazki czekają na mnie, gdy będę już na szczycie. Jestem.

I znowu zawód. Który to już raz, od czasu przyjazdu do Hong Kongu odczuwam silne kłucie w okolicy serca spowodowane zderzeniem oczekiwań i zastaną, absolutnie nie fantastyczną rzeczywistością? Znaczy się może i rzeczywistość odpowiada oczekiwaniom, ale olbrzymi, ohydny budynek z kilkupiętrową galerią handlową całkowicie je zasłania. Cóż z tego, że na dachu galerii wybudowano olbrzymi taras widokowy i pewnie można z niego dowoli pochłaniać cudowne widoki, rozciągającego się w dole, położonego na kilku wyspach nad zatoką Viktorii, Hong Kongu, skoro za takie przeżycia nie zwykłem płacić, a tu trzeba zapłacić i to słono. Zawsze, unikam płacenia, tam gdzie jest ono w nachalny i do tego tak nieestetyczny sposób jak tu (bo jak nazwać inaczej postawienie tak szpetnego gmachu na skraju tak pięknej góry?) wyłudzane, traktując to, jako mój osobisty protest przeciwko takiemu traktowaniu turystyki. Rozglądam się w koło, jak obejść ten kloc i mimo wszystko rzucić okiem w dół i od razu widzę kilka możliwości. Pierwsze – kilkanaście metrów w prawo jest szeroka łąka, tzn. spora wyrwa w zielonej ścianie lasu, przez którą dosyć dobrze widać położone w dole miasto, Drugie – dach sąsiedniej galerii handlowej, która stała tu chyba wcześniej, zanim przed nią postawiono tę ogromną i nie jest tak szpetna, a wejście na dach jest bezpłatne. Chociaż ten ogromny kloc z przodu z pewnością sporo zasłania.  No i trzecie wymagające jeszcze trochę wysiłku, to kilkunastominutowy jak sądzę marsz na drugi jeszcze wyższy szczyt, na którym wprawdzie nie ma żadnych budowli i widok musi być porażający, ale nie wiem czy da się na niego w ogóle wejść. Próbuję oczywiście wszystkich trzech. Już przy pierwszym punkcie widokowym, nad rozległą łąką, ból wywołany rozczarowaniem po wejściu i zobaczeniem obrzydliwego gmachu, znacznie ustępuje, a w drugim punkcie, na dachu tylnej galerii, zupełnie znika, ustępując miejsca zachwytowi wyrażającemu się w cichych słowach – „O Jezu jak pięknie”. To jednak nic w porównaniu z tym, co przeżywam na czubku sąsiedniego wzniesienia, czyli w trzecim wypatrzonym przeze mnie miejscu. Drogi jak przypuszczałem nie ma tu żadnej, więc trochę muszę przedzierać się przez chaszcze, ale za to po znalezieniu odpowiedniego zielonego skrawka z super widokiem w dół, mogę się nim zachwycać w zupełnej ciszy i spokoju. Tutaj w odróżnieniu od dwóch poprzednich miejsc, pełnych spragnionych wrażeń widzów, jestem zupełnie sam. Siadam sobie wygodnie na kępie trawy, robię, to, co w chwilach pełnych emocji i nieopisanej euforii robić zwykłem, czyli rozkładam ręce, otwieram szeroko oczy i w stanie błogości, podziwiając piękno rozlegającego się przede mną świata, trwam jak najdłużej mogę. Mógłby mnie ktoś zapytać, jak długo tak mogę – w tym jednak cały ambaras, że tu nie ma kto. Wokół jest zupełnie pusto. Gdyby się jednak ktoś trafił odpowiedziałbym, że mogę bardzo długo i w ogóle nie mam ochoty schodzić z powrotem do tętniącego życiem miasta.

Schodzę. Tym razem wybieram inną, mniej ciekawą, ale szybszą drogę. Robi się ciemno, a po ciemku szukanie drogi powrotnej niekoniecznie musi być ciekawe. Chociaż? Czasem i tak się zdarza. Przecież w takim mieście jak Hong Kong, tak faktycznie ciemno, ciemno nie jest nigdy. Miliony żarówek, tysiące neonów i setki jupiterów świetnie eksponują miasto po zmroku, a przejażdżka o tej porze cieśniną, a potem spacer promenadą, z widokiem na rozświetloną Viktorię, to na koniec mojego pobytu w Hong Kongu, dodatkowy bardzo sympatyczny bonus.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł