Nie bardzo umiem sobie wyobrazić jak to będzie, gdy będę wysiadał w Invercallgril, skoro już teraz, zanim jeszcze wsiadłem do autobusu, ogarnia mnie coś w rodzaju nostalgii lub może nawet smutku. Przecież Incvercallgril, którego nazwy jeszcze poprawnie nie nauczyłem się wypowiadać, jest ostatnim miastem na mojej mapie Nowej Zelandii. Czyżby mój czas w tym odległym, ale jakże pięknym zakątku ziemi dobiegał końca? Już któryś raz zadaję sobie to pytanie, oczekując na autobus w Te Anau. Ta jedna, jedyna poprawna odpowiedź, póki co nie przechodzi mi przez gardło. I słusznie. W końcu do odlotu do Australii pozostają jeszcze trzy dni. Aż trzy dni. Trzeba je dobrze wykorzystać – postanawiam i właśnie w tej chwili na szczęście podjeżdża autobus, przerywając moje nostalgiczne dywagacje. Przyklejając jak zwykle twarz do szyby i podziwiając przesuwające się niczym na filmowej taśmie krajobrazy, trochę się rozweselam. Świat wszędzie jest tak uroczy i zachwycający, że absolutnie nie ma co żałować, że skądś się wyjeżdża, bo to przecież nieuchronnie oznacza to, że dokądś się zmierza, a tam z pewnością czekają podobne albo  lepsze wrażenia. Z takimi, już znacznie weselszymi myślami, przyglądam się i żegnam z wystającym zza horyzontu sinoniebieskimi szczytami odległych gór, kolorowymi łąkami, których zapach zdaje się przebijać grube szkło autobusowych okien, ogromnymi stadami nie tylko rozpowszechnionych w Nowej Zelandii owiec, ale ku mojemu zdziwieniu także jeleni i saren. Żegnam się też z drewnianymi fikuśnymi zabudowaniami w kilku mijanych miasteczkach, tak typowymi dla nowozelandzkiej architektury, aż po prawie 4 godzinach wysiadam w centrum Invercallgril, pod samymi drzwiami hostelu … Taki zwyczaj. Podobnie jak onegdaj w Fox Glacier tak i teraz kierowca pyta każdego z pasażerów o nazwę hotelu lub hostelu i podwozi pod drzwi. Fajna sprawa. Zaoszczędza mi szukania i kluczenia z ciężkim plecakiem. W nowym miejscu zawsze chwilkę trwa zanim się człowiek rozezna i takie rozwiązanie znacznie ułatwia sprawę. Mogę od razu po zarejestrowaniu się zostawić ciężary w pokoju, zajęć się zwiedzaniem miasta i planowaniem co by tu robić w te ostatnie dni.

Tak szybko, jak wychodzę z hostelu, tak szybko do niego wracam. Zerwał się potworny deszcz z zimnym zacinającym z ukosa wiatrem. Trudno na zewnątrz wystawić nos, co dopiero całą resztę. W ciasnym pokoju z kilkoma piętrowymi łóżkami też zbytnio nie ma jak trzymać nos*a – w takim układzie zostało tylko jedno, na co mi zawsze brakuje czasu. Usiąść w tzw. sali telewizyjnej i napisać parą artykułów do bloga. Niestety to też odpada. Od paru dni mam nieczynny komputer. Pewnie w czasie transportu coś w niego albo on w coś uderzył i szlag trafił ekran. Nigdzie do tej pory nie miałem ani czasu, ani możliwości by się tym zająć i poszukać jakiegoś serwisu. No to teraz, skoro nie mogę pisać to przynajmniej mogę porozglądać się za jakimś współczesnym ZURiT-em. Mimo deszczu, z laptopem pod ręką, kręcę się po paru głównych ulicach, pytam ludzi i z zachwytem, że tak dobrze rozumiem co mi odpowiadają, znajduję to czego szukam. Deszcz tak bardzo nie dokucza. Prawie wszystkie chodniki są zadaszone toteż do wskazanego serwisu docieram zadowolony niemalże suchą stopą. W środku już nie jest tak przyjemnie. Krótka rozmowa wygląda mniej więcej tak. – Dzień dobry – dzień dobry, jak się masz? Dziękuję dobrze. W czym mogę pomóc – ano w tym i w tym – tłumaczę i zamiast spodziewanego OK, słyszę – sorry takiego monitora nigdzie się w Nowej Zelandii nie dostanę. No może w Auckland, ale zamówić można dopiero pojutrze, czyli najwcześniej popojutrze w południe a prawdopodobnie popopojutrze rano kurier by to dowiózł. Samolot mam pojutrze przed południem. Tak długo czekać nie mogę. A dlaczego nie można złożyć zamówienia jeszcze dzisiaj lub przynajmniej jutro? – pytam. Dzisiaj już za późno, a jutro wszystko jest close, bo jest święto narodowe – coraz mniej cierpliwie tłumaczy mi pan za ladą.  Święto? No tak – przecież pisałem niedawno, że 7 lutego Anglicy dogadali się z Maorysami i na pamiątkę tego wydarzenia, tego dnia świętują. Jutro jest właśnie 7 dzień lutego. Kurcze – nie mogli dogadać się dzień wcześniej albo dzień później, klnę pod nosem i trochę zły wracam do hostelu. Chyba nic już dzisiaj sensownego nie wymyślę. Jedyne co mi przychodzi do głowy to jak zwykle w takich sytuacjach wdrożyć plan B. Ugotować sobie dobry, solidny obiad i zrobić po nim sjestę. Dokładnie tak robię.

Następny dzień, przedostatni dzień w Nowej Zelandii, przynosi lekką poprawą pogody co nie znaczy, że zachęca mnie do podejmowania jakichś nowych planów wędrowniczych. Wprawdzie niedaleko od Invercargill, kilkadziesiąt kilometrów na południowy wschód są zaznaczone w przewodniku, warte zwiedzenia, jaskinie i groty położone tuż nad morzem i czytając o nich jeszcze parę dni temu miałem ochotę i nadzieję do nich trafić. Dzisiaj po ochocie nie pozostał nawet ślad i szczerze mówiąc nie bardzo chce mi się robić cokolwiek. Po 7 tygodniach tułaczki i bardzooooo aktywnego życia dopadło mnie lekkie zmęczenie i potrzebuję trochę spokoju i odpoczynku. Jakiekolwiek plany wyjazdu poza Invercargill umarły w tym momencie śmiercią naturalną. Postanawiam, że ostatnie dni w Nowej Zelandii spędzę na zupełnym luzie.

Za oknem nie pada. Niebo nawet gdzieniegdzie znalazłszy dziurę w chmurach ukazuje swoje naturalne, błękitne oblicze. Chyba jest tak w sam raz by wyskoczyć na ostatni spacer i jeszcze raz zaciągnąć się świeżym, pachnącym, nowozelandzkim powietrzem. Na wędrówki jak wspomniałem ochoty już brak ale na nostalgiczny, bo ostatni, spacer po mieście i wokół niego jak najbardziej. Na planie miasta, otrzymanym w recepcji elegancko zaznaczono spacerowe alejki i punkty warte uwagi. Jeszcze parę informacji o mieście i będę miał wszystko co potrzeba by przyjrzeć się mu z bliska.

Ponad 50.000 Invercargill, oficjalna nazwa Invercargill City, a w języku maoryskim Waihopai jest najbardziej na zachód i na południe wysuniętym miastem Nowej Zelandii. Położone na 46 równoleżniku jest tylko o 9 stopni wyżej niż równie 50.000 najdalej na południe wysunięte miasto świata – Ushuaia w Argentynie, w której byłem równo 4 lata temu. Nazwę, której nie potrafię się nauczyć – Invercargill (ale jak skończę artykuł i jeszcze parę razy ją napiszę to pewnie się nauczę), nadał miastu Thomas Gore Browne, który w roku 1856 wydał pozwolenie na jego założenie i budowę na południowym wybrzeżu południowej wyspy. Nazwa składa się z dwóch członów: Inver co oznacza zbieg dwóch rzek Oreti River i Makarewa River (Makarewa wpływa do Oreti), oraz Cargill ku czci kapitana Williama Cargilla gubernatora prowincji Otago.

Spacer wzdłuż ujścia Makarewy, przez obrzeża miasta, przez botaniczny ogród, aż w końcu przez samo centrum zajmuje pół dnia i faktycznie staje się bardziej nostalgiczny niż przypuszczałem. Niby przyglądając się łabędziom i kaczkom pluszczącym się w lodowatej wodzie rzeki, niby podziwiając cudowną roślinność miejskich ogrodów i parków, niby obserwując ludzi kręcących się po niezbyt ruchliwych ulicach centrum miasta, niby czytając napisy pod pomnikami (ciekawe że w NZ znacznie bardziej pamięta się ofiary I tzw. Wielkiej wojny niż II) co rusz łapię się na tym, że myślami jestem zupełnie gdzie indziej. Wiedząc, że kończy się to co tak nie dawno dopiero się zaczęło układam sobie w myślach coś na kształt podsumowania prawie dwumiesięcznej przygody, jak dotąd w mojej podróży, najbardziej na wschód wysuniętej części świata. Co też to wszystko tutaj przeżyłem: i rower i ciężka na nim walka po północnej wyspie, i spanie na dziko pod namiotem w parkach lub między owcami i gorące źródła i wulkany i autostop i kolej przez Alpy i lodowce i cudne górskie szlaki i fiordy i i i i pół dnia brakuje, by przeżyć to wszystko raz jeszcze. Sami przyznacie, że trudno nie wpaść w zadumę i nostalgię. Wszystkim chętnym spotkania wspaniałej natury, cudownej przyrody, bajecznych krajobrazów, niesamowitych przygód, serdecznie polecam wypad na nowozelandzkie wyspy. Na południową ciut bardziej.

Zimny prysznic w niezbyt przytulnym hostelu szybko wyciąga mnie z powrotem do rzeczywistości. Pakuję plecak, robię ostatnie notatki, zostawiam w jadalni na półce z napisem „free” wszystko czego nie będę mógł zabrać do samolotu czyli: niepełną butlę z gazem, trochę jedzenia, jakieś sosy itp. Razem z niepotrzebnymi rzeczami na półce pozostawiam wspomnienia. W tym  momencie otwieram głowę i serce na następne przygody i jestem gotowy do dalszej drogi, do Australii.

Samolot odlatuje dopiero o 13-tej. Do lotniska mam 3 km. Recepcjonista pokazuje mi na mapie drogę – którą spokojnym krokiem pokonam w trochę ponad pół godziny. W żadnym wypadku nie potrzebuję taksówki, którą uprzejmie mi się proponuje.  Spokojnie bez stresu napełniam się śniadaniem, jeszcze raz sprawdzam bagaż, czy wszystko jest w nim co powinno być i nie ma czego nie powinno, zarzucam plecak i chyba po raz pierwszy w życiu idę z hotelu na lotnisko pieszo. Niezła gratka zwłaszcza, że słońce dzisiaj o wiele jaśniejsze to i widoki dookoła piękniejsze. Tak to Nowa Zelandia potrafi zaskoczyć nawet ostatniego dnia.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł