Do Iquitos przylatuję z Pucallpy samolotem. Nie, nie dlatego, że czuję się jak panisko i lubię szybko i wygodnie. Także nie dlatego, że mogę podziwiać z lotu ptaka przepiękną, rozległą dżunglę i wijące się wśród niej rzeki z królową Amazonką na czele – aczkolwiek dla samego tego widoku warto skorzystać z samolotu. I nie dlatego, że mam taki kaprys. Powody, że zdecydowałem się na samolot są dwa. Po pierwsze, nie wiadomo było kiedy wypłynie statek płynący z Pucallpy do Iquitos, a po drugie nie ma innej możliwości dotarcia do tego zakątka świata, jak tylko wodą lub powietrzem, Iquitos jest bowiem największym (500 tys. mieszkańców) miastem na świecie nie mającym lądowego połączenia. Opasane niedostępną dżunglą i olbrzymią Amazonką tkwi pośrodku niczym ogromna wyspa bądąca również najdalej na świecie odsuniętym od morza portem, do którego dopływają statki oceaniczne o wyporności 300 tys. ton. Do takiego właśnie dziwnego miasta dotarłem. Wysiadam z klimatyzowanego samolotu i od razu dostaję w twarz gorącym, tropikalnym powietrzem, przesączonym na wskroś wilgocią, która momentalnie spływa mi po plecach. Rozgrzany do czerwoności i mokry do suchej nitki próbuję zebrać myśli i zastanowić się co dalej. Z kłopotu wybawiają mnie stojący gromadnie przed lotniskiem taksówkarze, tuktuksiarze, rykszarze, którzy przekrzykując się na wzajem, wyrywają sobie klienta, czyli mnie, coraz niższymi cenami. By nie doszło między nimi do prawdziewj bitwy, szybko decyduję się na jednego i szybciutko czmycham z niedoszłego placu boju w kierunku centrum. Jadę oczywiście tuktukiem, bo w tym upale to najlepszy środek lokomocji. Kierowca nie tylko zawozi mnie do centrum i co nieco pokazuje miasto, tłumacząc co gdzie warto zobaczyć, ale na dodatek podwozi mnie do super hostelu za bardzo niską, jak na Iquitos cenę. Oczywiście proponuje również wykupienie wycieczki do dżungli lub innych atrakcji, ale z tych grzecznie rezygnuję, chcąc najpierw rozejrzeć się po mieście i samemu poszukać możliwości wypadu w głąb zielonego, nadamazońskiego …. właśnie jeszcze nie wiem, piekła czy nieba, a mam nadzieję niedługo się przekonać.
Tymczasem w hostelu zrzucam plecak, przebieram przepoconą koszulkę na swieżą, która po paru minutach jest już tak samo mokra i wychodzę do miasta. Jak zwykle pierwsze kroki kieruję w stronę głównego placu, bo tak to już jest w kolonialnej zabudowie południowoamerykańskich miast, że wszystko zaczyna się od głównego placu, który w Peru przeważnie nazywa się Plaza de Armas, czyli plac broni. W Argentynie bez wyjątku był to zawsze plac San Martin. Do rynku, chociaż nikt tego określenia tu nie używa, prowadzi długi, szeroki deptak wzdłuż wysokich kolonialnych kamieniczek z jednej strony, a panoramą Amazonki i rozciągającej się za nią dżunglą, z drugiej. O ile będąc w Pucallpie zdawałem sobie sprawę, a nie za bardzo odczuwałem, że jestem w drzwiach do Amazoni, o tyle teraz nie tylko zdaję sobie sprawę, nie tylko odczuwam, ale i widzę, że już nie jestem w drzwiach, a w przedpokoju czy może nawet w salonie najzieleńszego miejsca na ziemi. Zanim znajdę możliwość przedostania się na drugą stronę rzeki, zamierzam pomyszkować trochę po mieście, tym bardziej, że już zauważyłem muzeum regionu, które na pewno warto zwiedzić, tym bardziej, że nie sposób odmówić sobie przyjemności spaceru wąskimi zacienionymi uliczkami, no a przede wszystkim wszędobylskie, stylowe knajpki aż proszą by do nich zawitać na zimne piwo. Zaczynam od muzeum, w którym dowiaduję się, że nazwa miasta pochodzi od nazwy Indian niegdyś zamieszkujących te tereny. Biali zaczęli pojawiać się tutaj stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec XIX w. – w roku 1900 było tu zaledwie 200 misjonarzy. Dopiero od lat dwudziestych zeszłego wieku, gdy ceny kauczuku na światowych giełdach poszybowały niebotycznie w górę, praktycznie w ciągu paru dni przybyło do Iquitos kilkadziesiąt tysięcy spragnionych szybkiego zarobku gringos. W szybkim tempie wymordowali oni rdzenną ludność zajmując i kolonializując jej ziemie. Dzisiaj, jako się rzekło mieszka tu 500 tys. potomków ówczesnych najeźców, a rdzennych Indian Iquitos można tylko zobaczyć na zdjęciach w muzeum albo może jeszcze gdzieś głęboko w dżungli, przy czym tę drugą możliwość serdecznie odradzam – oni pewnie nas nie lubią. Po solidnej dawce wiedzy i kultury czas na solidną dawkę zimnego napoju. Kręcę się trochę wąskimi uliczkami, zaglądam do paru pubów, barów i knajp (ktoś mi kiedyś wspomniał, że lubi w nich, w czasie swoich podróży „Boso przez świat” przesiadywać Wojciech Cejrowski; nie spotykam go; być może, tym razem go tu nie ma albo po prostu mnie nie poznał lub nie zauważył), aż znalazłszy odpowiednie miejsce, zamawiam duże piwo i … no i co? No i piję w tropikalnym upale zimne piwo, wpatrując się w wolny nurt Amazonki. Rozkoszne doznanie.
Dalej maszeruję oddalając się od placu Armas w przeciwnym kierunku niż przyszedłem. Ulica powoli prowadzi w dół, a piękne kolonialne kamienice zastępują niedokończone, poskładane z byleczego domy, w których pewnie tylko się nocuje, bo całe życie toczy się na ulicy. Tu gotuje i jada sie wspólnie obiady, tu się pracuje, bawi i odpoczywa, nawet fryzjer wystawił swój fotel na środek chodnika i niestrudzenie, nie bacząc na okoliczny rumor, ścina głowę za głową. Im dalej i im niżej tym gorzej. W pewnym momencie przechodzi przez głowę myśl czy aby to dobry pomysł zapuszczać się w tę przyportową dzielnicę?? Ciekawość życia mieszkańców dolnego, jak nazwałem tę część miasta, Iquitos po raz kolejny pokonuje strach i schodzę do samej rzeki. Mijający mnie ludzie są mili, uśmiechnięci, co który pozdrawia mnie – hola gringo albo que tal. Ja zawsze z uśmiechem odpowiadam – bien albo todo bien i karcę się w myślach, że jeszcze przed chwilą bałem się tu zajrzeć. Ludzie fajni, natomiat otoczenie i warunki życia już niezbyt. Mam wrażenie, że cała dzielnica pływa na ułożonych palach i deskach. Poruszać się można tylko po kładkach, co stanowi pewien problem zważywszy na to, że mieszka, a raczej koczuje tu zdecydowana większość populacji miasta. W sklepanych z desek slamsach prawdopodobnie panuje takie przeludnienie, że włodarze miasta zmuszeni byli postawiać na drogach dziesiątki wojskowych namiotów, w których wegetuje po kilkanaście osób. Przechodzę miedzy namiotami, między slamsami aż wpadam na olbrzymie targowisko, na którym wiekszość towarów, łącznie z artykułami spożywczymi, wystawionych jest na ziemi. Dominują ryby, wśród których najwięcej jest pirani. Do tej pory sądziłem, że to ludzie boją się pirani, gdyż podobno parę tych rybek, w parę minut zżera człowieka. Okazuje się, że jest odwrotnie. Widzę jak człowiek w parę minut pochłania parę pirani. Powoli wracam, bo robi się wieczór, a chcę jeszcze poszukać agencji, z którą mógłbym poszperać po dżungli. Z pewnym rozrzewnieniem pozostawiam nadrzeczną dzielnicę (postanawiam, że jeszcze tu wrócę) tym bardziej, że wyłaniają się już rozświetlone, kolorowe, bogate uliczki, położonego na wzgórzu, w centrum.
Szukać biur podróży z ofertami wypadu do dżungli nie muszę. Dosłownie i w przenośni to biura znajdują mnie. Wokół rynku aż się od nich roi. Wchodzę tu, wchodzę tam, wybieram, przebieram, liczę i negocjuję. Oferty są przeróżne: indywidualne, grupowe, jedno lub kilkudniowe, ekstremalne, turystyczne, bardziej lub mniej zorganizowane. Wybieram dwudniową z noclegiem w indiańskiej chacie nad brzegiem Amazonki. Umawiam się na następny dzień na ósmą rano i wracam do hotelu. Po długim dniu, a przed dwoma jeszcze dłuższymi, nogi aż się proszą, by je wyciągnąć i rozprostować. Wkrótce zasypiam, a w sennych marzeniach widzę się pośród papug, małp, węży i Indian, strzelających z dmuchawek w amazońskiej dżungli.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł