Jak mam opisać coś, czego opisać się nie da. Wiem, wiem, chodzi o to, by język giętki powiedział wszystko co pomyśli głowa. Problem w tym, że po pierwsze mój język nie aż taki giętki, a po drugie w głowie nazbierało się tyle myśli, tyle przygód, tyle wrażeń, że trudno mi je poukładać, a co dopiero opowiedzieć. Ani pióro, ani język, ani zdjęcia nie są w stanie zobrazować przeżyć z głębi amazońskiej dżungi, które na tyle mocno zapadły w mój wewnętrzny świat, że najpierw sam muszę się z nimi oswoić. W paru słowach zrelacjonuję tylko co i jak robiliśmy (byłem z sześcioosobową grupą), a jakie temu towarzyszyły emocje pozostawiam Waszej wyobraźni.
Rankiem, zgodnie z peruwiańskim, czy ogólniej z poludniowoamerykańskim zwyczajem, z godzinnym opóźnieniem, wypływamy z wczoraj poznanej przyportowej dzielnicy, małą łódeczką na szerokie wody Amazonki. Bardzo sympatyczna grupa, większość z Limy i super miły przewodnik zapowiadają, że będzie nam się miło przez następne dwa dni, spędzało wspólnie czas.
Płyniemy wzdłuż brzegu. Przyglądam się bacznie wodzie czy coś tam pod nami nie nurkuje, czy nie płynie, obserwuję przybrzeżne szuwary czy coś tam nie biegnie czy nie pełznie, zadzieram wzrok na konary drzew, wypatrując czy coś tam nie wisi czy nie skacze. Po pewnym czasie, gdy wzrok już przyzwyczaił sie do zieleni z wszystkimi jej odcieniami, zauważam część dżunglowego życia, raz po raz wyłaniającego się spoza sciany drzew. A to małpa skacząca z drzewa na drzewo, wydająca przy tym niespotykane odgłosy, a to kolorowa papuga wydzierająca się na wystającym konarze czy wtórujący jej tukan, to znowu sunąca piaszczystą scieżką żmija itp. Do tego dodam latające kolorowe ptaki i jeszcze bardziej kolorowe motyle, w wodzie skaczące od czasu do czasu ryby i pluskające różowe delfiny i mamy gotowy obraz otoczenia, w którym się znajduję. I tak jest cały czas. Dodatkową atrakcją jest możliwość wyjęcia z wody lub zdjęcia z drzewa od czasu do czasu jakiegoś zwierzaka, naturalnie wcześniej się upewniając czy to aby nie krokodyl czy anakonda. Czegóż to ja w rękach nie trzymam. Jakiegoś prehistorycznego żółwia, leniwieca, papugę, małpę skaczącą po moim kapeluszu i nawet piranię, którą przewodnik wyłowił specjalną siatką. Moja euforia sięga zenitu, gdy pozostawiwszy przy brzegu przycumowaną łódkę, przedzieramy się kawałek przez niezbyt gęste zarośla, by dotrzeć do malutkiej osady Indian Bora. Jak dokumentują zdjęcia, najpiękniejszych Indian jakich do tej pory spotkałem. To nic, że są to pierwsi jakich spotkałem, ale i tak najpiękniejsi. Oczywiście nie jest to dzikie plemię, żyjące z daleka od cywilizacji. Wzdłuż dopływów Amazonki, w obrębie Iquitos, mieści się wiele wiosek, w których Indianie kultywują na potrzeby turystyczne swoje zwyczaje, żyjąc, ubierając się i mieszkając zgodnie z kilkuwiekową tradycją. Nie pachnie tu aż tak cepelią jak miało to miejsce w Chanchamayo u Indian Aschaninka, którzy dla turystów przebierali się w swoje tradycyjne stroje, a na co dzień chodzili w jeansach. Tutaj żyją tak, jak żyli przed laty, z tym tylko, że zamiast z myślistwa i rolnictwa utrzymują się z turystyki. Miłe chwile wypełnione tańcami przerywa głos przewodnika nakazującego odwrót, a ja bym tu jeszcze trochę se pobył. Po południu zawijamy do naszej noclegowni, ukrytej wśród wysokich palm. Tu spożywamy obiad, po nim krótka siesta i znowu wypływamy. Tym razem dopływamy do miejsca, które upodobały sobie różowe, słodkowodne delfiny. Skaczą one to z lewej to z prawej strony, a robią to tak szybko i z nienacka, że mimo pełnej gotowości nie udaje mi się żadnego sfotografować. W miejscu, w którym stoimy nie ma ani pirani, ani krokodyli, ani węży toteż kto ma ochotę może wskoczyć do wody i popływać w nurtach Amazonki, prawie że ramię w ramię z delfinami. Amatorów pływania z tymi słodkimi ssakami jest więcej – wkrótce pojawiają sie jeszcze dwie łódki, a rzeka zapełnia się wystającymi z niej głowami. Po kąpieli siedzimy jeszcze jakiś czas oczekując na zachód słońca. Siliniki wszystkich łodzi są wyłączone. Ogarnia nas nieprzenikniona cisza, przerywana tylko pluskiem wyskakującego delfina lub bzykaniem upierdliwego komara. Jak do tego dodam, że zachodzące za dżunglę słońce rozlało się czerwienią i purpurą na lekko falującą Amazankę, pośrodku której siedzę na malutkiej łódeczce to znowu maluje się przepiękny obraz otoczenia, w którym właśnie przebywam.
Drugi dzień zaczyna się tak samo pięknie jak pierwszy zakończył. Wschód słońca nad Amazonką również przyprawia o gęsią skórkę. Po śniadaniu, gdy słońce jest już stosunkowo wysoko i robi się gorąco, na tyle gorąco, że nawet papugi padają na dziub (patrz zdjęcie), wypływamy dalej penetrować Amazonkę i jej dopływy. Flora i fauna nic a nic się od wczoraj nie zmieniły. Małpy dalej skaczą i wyją, papugi sie wydzierają, motyle i ptaki fruwają, ryby śpiewają, a las jest zielony. My natomiast odwiedzamy kolejną indiańską wioskę, tym razem słynące ze swych strzeleckich dmuchawek plemię Yagua. To również jedna z takich osad, o których pisałem wyżej. Jednak w wypadku Yagua, głeboko w dżungli, z dala od cywilizacji żyją jeszcze Indianie tegp plemienia, a spotkanie z nimi, a szybciej z wydmuchniętą przez ich długą dmuchawkę strzałą, przeważnie kończy się tragicznie. Wspominam o tym nie dlatego by stworzyć obraz Yagua jako groźnego, agresywnego, dzikiego Indianina, ale dlatego by uzmysłowić dlaczego Indianie mieszkający z dala od tego co nazywamy cywilizacją, tak się nas boją, że od razu zabijają. Otóż oni nie tyle boją się nas, ile tego co możemy im przynieść i po sobie zostawić. Chodzi o nasze wirusy i bakterie, które dla Indian mieszkających w buszu są zabójcze. Wystarczy, że zostawimy zapoconą koszulkę, a wydobywające sie z niej drobnoustroje są w stanie w parę dni położyć kres całej wiosce. Pamiętamy wszyscy jaka panika ogarnia nas, gdy dowiadujemy się o chorobie dzikich krów albo o ptasiej grypie czy obecnie eboli. Stosujemy kwarantanny, dezynfekcje samochodów przy przekraczaniu granic, embarga na produkty spożywcze itp. Jednym słowem bronimy się przed epidemią. Gdyby nagle pojawił się u nas jakiś Indianin, nasze służby od razu by się nim zajęły i przebadały, czy aby nie jest nosicielem jakiegoś wirusa. A gdyby był ??? Otóż Indianie w dżungli mają takie same służby, tyle tylko, że z dmuchawkami. W tym kontekście, dobrze jest, że mamy parę osad z cywilizowanymi tzn. uodpornionymi na nasze bakterie Indianami i nie narażając siebie i innych na choroby lub śmierć możemy poznawać ich kulturę i tradycje, a przede wszystkim ich samych.
Z Indianami Yagua żegnamy się równie serdecznie, jak poprzednio z Bora. Ja, jako że udało mi się parę razy trafić z dmuchawki strzałką w środek tarczy, jestem taki z siebie dumny, że aż na pamiątkę tego wydarzenia kupuję sobie taką dmuchawkę, strzałki i ostrzałkę. I tu ciekawostka – ostrzałkę wykonuje się ze szczęki pirani z jej niezwykle ostrymi zębami.
Następny postój, już w drodze powrotnej do Iquitos, to typowa nadamazońska wieś, z kilkunastoma chatami, kilkoma sklepami, barami i kościołem, zamieszkała przez wymieszanych na przestrzeni wieków Indian i gringos. Tu spotykamy szamana, który prezentuje nam swoją „praktykę lekarską” wraz ze wszystkimi medykamentami, czyli najprzeróżniejszymi ziołami, wśród których na pierszym miejscu jest oczywiście hayouasca.
Jeszcze parę kilometrów łodzią po Amazonce, jeszcze parę rzutów okiem na okalającą mnie dżunglę, jeszcze parę skowytów małp, parę krzyków papug, parę tuków tukanów i już się kończy, co się skończyć musi. Dwa dni, które na zawsze pozostaną w pamięci i które pewnie niejednokrotnie będę od nowa przeżywał, nie potrafiąc opisać ani opowiedzieć, jakie pozostawiły po sobie wrażenia.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł