Asia, jak już wspomniałem, jako inicjator przyjazdu do Kazachstanu, przejmuje też rolę organizatora i wyszukuje na forach, w przewodnikach i gdzie tylko się da, informacje o najciekawszych i najładniejszych miejscach zakątka świata, w którym obecnie się znajdujemy. Okazuje się, że jest ich tu całkiem sporo, co przysparza nam ździebko kłopotu. Gdzie iść? Co zobaczyć, a co opuścić? Zwiedzać dużo i szybko, czy raczej mniej i powoli? Jak wybrać marszrutę? Jak się przemieszczać? itp. itd. Wprawdzie do tego rodzaju pytań jestem już dostatecznie przyzwyczajony, bo odkąd sześć lat temu stanąłem na argentyńskiej ziemi, cały czas jestem z nimi konfrontowany. Nie znaczy to jednak, że już całkiem łatwo potrafię sobie z nimi radzić. Naradzamy się wspólnie chwilkę i w końcu w taki sam sposób, w jaki wyrzuca się nadmiar ciuchów z niedomykającej się walizki, skreślamy z przygotowanej listy większość punktów, zostawiając jedynie te najbardziej naszym zdaniem interesujące. Oboje postanawiamy nie zwiedzać zbyt wiele, ale za to bez pośpiechu. Jakość w tym przypadku bierze górę nad ilością, chociaż muszę przyznać nie zawsze jest to najlepsze metoda podejmowania decyzji. Bywa, że ilość też ma swoje zalety. Swoją drogą, jakie to piękne uczucie posiadać takie wydawałoby się nieograniczone prawo wyboru i jednym pociągnięciem ręki móc wykreślać lub dopisywać do swojej listy przeróżne zachcianki. Zawsze w takich chwilach, gdy mogę sobie do woli wybierać czuję się niesamowicie wolny, bo przecież prawo wyboru to nieodzowny atrybut wolności, a o nią mi właśnie chodziło decydując się na wyjazd w świat. Tak więc z dużą satysfakcją, zgadzając się z Asią i rezygnując z tych lub tamtych miejsc czuję, że mam ten luksus i nie muszę robić, czego nie chce. Z drugiej strony podkreślając miejsca, do których oboje zdecydowaliśmy się dojść mam poczucie, że mogę robić to, na co mam ochotę. Już kiedyś rozwodziłem się nad rodzajami wolności (pasywnej – gdy nie jest się zmuszanym do robienia czegoś na, co nie ma się ochoty i aktywnej, gdy można robić to, na co się ma ochotę) i co z tego wynika, więc nie będę się powtarzał i jedynie dodam, że gdy mogę korzystać z obu rodzajów wymienionych wolności na raz (co zdarza się bardzo rzadko, bo przeważnie jedna wymusza utratę lub ograniczenie drugiej) jestem niezmiernie szczęśliwy. Tak szczęśliwy, że układając dalszy plan nucę sobie pod nosem chyba najładniejszą piosenkę o wolności, jaka kiedykolwiek została napisana – „Like a bird on the wire” Leonarda Cohena. Podobno Kris Kristofferson zwrócił się do Cohena z prośbą o prawo umieszczenia słów piosenki na swoim nagrobku, tak mu się spodobały. Nie wiem czy i jaką uzyskał odpowiedź.

Like a Bird on the wire                                       
Like a drunk in a midnight choir                      
I have tried in my way to be free                      
Like a worm on a hook                                               
Like a knight from some old fashioned book     
I have saved all my ribbons for thee…

Jak ptak na drucie
Jak pijak w nocnym chórze
Próbowałem na swój sposób być wolny
Jak robak na wędce
Jak rycerz w jakiejś starek księdze
Zachowałem dla wolności swe chorągwie……(tłumaczenie Maciej Zębaty)

Jako pierwszy na naszej liście znalazł się Kanion Szaryński, znajdujący się ponad 200 km na południe od Ałma-Aty. Skoro cel już mamy, to teraz wystarczy tylko ustalić jak się do niego dostać i już możemy rozpoczynać naszą wycieczkę. Tylko, że tylko okazuje się czymś więcej niż tylko tylko. Pomimo, że Kanion Szaryński należy do niewątpliwych perełek w Kazachstanie, a co za tym idzie jest mocno atrakcyjny turystycznie, to wcale nie łatwo się do niego dostać. W sumie to nigdzie nie jest w Kazachstanie łatwo się dostać. Powoli się do tego przyzwyczajamy i nie dając za wygraną szukamy, szukamy, szukamy. Zdecydowana większość ludzi porusza się tutaj albo swoimi samochodami, albo „płatnym autostopem”. Dla turystów są jeszcze taksówki lub wynajmy samochodów z kierowcą, ale my do tej sorty turystów nie należymy. Szukamy komunikacji publicznej. Jedyne, co udaje nam się znaleźć i jesteśmy pewni, że nic nie przeoczyliśmy i nic innego nie ma, to minibus, jeżdżący raz na dzień do Shelek. To wprawdzie jeszcze 100 km przed kanionem, ale w tym wypadku ważny jest dla nas, nie tyle cel ile kierunek. Młynarski śpiewał –„…ważne, że kierunek słuszny” i miał rację. Jak wyjedziemy z miasta w dobrym kierunku to już dalej łatwiej będzie łapać stopa. Pomni nauki z pawłodarskiego dworca, że w Kazachstanie nie zawsze musi coś być skoro ma być, jesteśmy na dworcu na tyle wcześnie, by ewentualnie szukać innej możliwości gdyby autobus nie przyjechał. No i od razu wpadamy w sidła taksówkarzy. Czy naprawdę wyglądamy na takich, którzy rozbijają się po świecie taksówkami? Pewnie tak skoro odprawienie z kwitkiem wszystkich po kolei trwa kilkanaście minut i kosztuje sporo nerwów. Nie szkodzi – nerwy trzymamy na wodze, a czasu mamy sporo. Autobusu jeszcze nie ma i nikt nie wie, kiedy będzie. Cierpliwie czekamy. Nerwy dalej mamy pod kontrolą, a czas też nas jeszcze nie goni. Przyjeżdża z ponad godzinnym opóźnieniem. Jak na kazachstańskie warunki to zupełnie przyzwoicie. Oprócz nas i kilku miejscowych do autobusu pakuje się jeszcze czterech objuczonych sporym bagażem tzw. białasów. Jadą do Kirgistanu zdobywać wysokie siedmiotysięczniki i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że rozmawiają ze sobą w dawno przeze mnie nie słyszanym języku. Panowie są z Polski, ze Śląska. To, że małym autobusie jadącym do małej wioski na kazachstańsko-kirgistańsko-chińskim pograniczu zdecydowana większość pasażerów jest z Polski, to pewnie i dla kierowcy niecodzienne zjawisko, a co dopiero dla nas. W Shelek nasze drogi się rozchodzą. Chłopaki szukają możliwości przenocowania w wiosce. Są ledwo żywi, bo dopiero dzisiaj rano przylecieli z kraju. My kombinujemy jak jechać dalej.

Zmęczone chłopaki z Polski w drodze w wysokie góry Kirgistanu

Najpierw ktoś podwozi nas do głównej drogi, potem ktoś drugi podwozi nas dalej za skrzyżowanie, gdzie jest większy ruch, czyli większe prawdopodobieństwo złapania stopa. Za każdym razem musimy wysupłać coś z kieszeni, aczkolwiek nie są to duże pieniądze. Stąd po paru minutach machania zabiera nas pani, w kostiumie niczym pidżama (takie wdzianka dla kobiet były bardzo modne w Kambodży) i nie tylko podwozi nas do drogi prowadzącej do kanionu, ale zatrzymuje się jeszcze w ciekawych miejscach, robi nam zdjęcia i w ogóle jest bardzo sympatyczna. Spotykanie takich ludzi to plusy jeżdżenia autostopem.

Sesja zdjęciowa w drodze do Kanionu Szaryńskiego

Od asfaltowej szosy, do budki wartowniczej przed kanionem, musimy przemierzyć jeszcze trzy kilometry po szutrowej drodze. Nie jest łatwo, ale po chwili w trudzie zmagania się ze słońcem, piaskiem i zmęczeniem wspomaga nas szczęśliwie wycieczkowy autobus. Niestety tylko do budki. Dalej nie ma wjazdu. Następne półtora kilometra musimy pokonać już na własnych nogach, co w temperaturze bliskiej 40 stopni i suchym pustynnym powietrzem nie tylko nie jest łatwe, ale też niezbyt przyjemne.

Ostatni odcinek do kanionu trzeba przejść w pocie czoła, wielkim trudzie i okropnym słońca żarze.

Znacznie przyjemniej robi się, gdy docieramy na skraj kanionu. Na razie tylko z powodów estetycznych, bo patrząc w dół zapominamy na chwilę o słońcu prażącym z góry, ale gdy schodzimy w jego głębiny także z powodu cienia, który dostarczają jego wysokie ściany i spadku temperatury o kilka kresek. Jest cudownie i jest bajecznie, chociaż nie tak jak się spodziewaliśmy. Porównywanie Kanionu Szaryńskiego z Wielkim Kanionem Kolorado wydaje się być sporą przesadą, a po rozmowach z ludźmi w Ałma-Acie właśnie na takie widoki byliśmy przygotowani. Ciągnący się 150 km wzdłuż rzeki Szaryn lub Charyn, niedaleko gór Tienszan (lub z chińskiego Tien Shan) Szaryński Kanion, mimo swej niebanalnej urody w niczym nie przypomina ani największego kanionu Kolorado w USA ani też najgłębszego Colca w Peru, nie mówiąc już o najegzotyczniejszym, bo zamieszkałym przez Indian Tarahumara, Miedziowego Kanionu w północnym Meksyku. W tym zestawieniu jego zaledwie 200-300 metrowe ściany i wąska droga na dnie sprawiają wrażenie raczej drobnej szczeliny w ziemi niż olbrzymiego urwiska, którego oczekiwaliśmy. Jasne, że skoro byłem już w tylu ciekawych miejscach i widziałem tyle najcudowniejszych rzeczy świata to coraz trudniej jest mnie zachwycać. Zdaję sobie z tego sprawę, dlatego tak jak od dawna przestałem napotkane wodospady porównywać do Salto Angel w Wenezueli czy tych z Iquazu na argentyńsko-brazylijskiej granicy, lodowce nawet te z Alaski do ogromnego Perito Morreno w Patagonii, tak teraz szybko zapominam o innych, wielkich kanionach i koncentruję się na tym co mam przed oczami. Od razu robi się ciekawiej, a ostańce piaskowe uformowane w fantastyczne kształty, na drugi rzut oka, faktycznie mogą trochę przypominać te widziane nad Kolorado. Kilkukilometrowy spacer po dnie wąwozu, pośród strzelistych wież, baszt, murów i innych wymyślnych figur, z powodu których nazwano ten odcinek „Doliną zamków” robi bardzo wrażenie i dostarcza naprawdę niezwykłych emocji.

Emocje sięgają zenitu w miejscu, gdzie seledynowo purpurowa o tej porze dnia rzeka Szaryn (słońce powoli przestaje bezlitośnie smażyć i zmieniając kolor chowa się za najwyższe szczyty gór Tein Shan, nadając dolinie dodatkowego romantycznego uroku), zatacza łuk i gdzie ktoś postanowił urządzić bazę noclegową. Postawiono kilka jurt, kilka małych drewnianych domków, wyznaczono miejsce biwakowe dla namiotów, zorganizowano zaplecze sanitarno-kulinarne i już. Dobry pomysł, świetne wykonanie, a dla nas jedno z najatrakcyjniejszych miejsc na dwudniowy relaks. Oczywiście nie tylko dla nas. Amatorów spędzenia choćby jednej nocy w zamkowej dolinie jest więcej, chociaż tłumów nie ma. Jest za to, co innego. Coś, co zawsze mnie cieszy, a już od dawna nie zaskakuje. Nasi rodacy przyzwyczaili mnie już bowiem, że lubią wojaże i spotykam ich praktycznie pod każdą szerokością geograficzną. Natomiast rzadko aż tylu na raz. Wczoraj chłopaki w autobusie, dzisiaj wieczorem przed jedną z jurt małżeństwo z Polski pracujące w Ałma –Acie, a jutro przy śniadaniu kilkuosobowa wycieczka, podróżująca wynajętym samochodem przez Kazachstan i sąsiednie kraje. Jak wynika z rozmowy, w ostatnim czasie kierunek podróży od Gruzji po zachodnie granice Chin stał się w Polsce bardzo popularny, stąd taka nas dzisiaj mnogość przy śniadaniowym stole. Nie wiem jak inni, ale my z Asią po śniadaniu jeszcze się nie spieszymy. Jak najdłużej cieszymy się cudownym miejscem, które nie bez żalu przyjdzie nam za chwilę opuścić dlatego robimy wszystko, by ta chwila była jak najdłuższa.

Mimo, że do rozstań, nagrodzonych przeważnie nowymi równie ciekawymi miejscami, jesteśmy już przyzwyczajeni, to jednak jak opuszcza się takie miejsce jak to, to nigdy nie jest łatwo. Zanim jednak pożegnamy się na dobre i wyjedziemy z Szaryński Kanion w poszukiwaniu nowych wrażeń, nie mogę sobie odmówić jeszcze jednej przyjemności. Wbrew przestrogom Asi, że wysoko, że ślisko i że niebezpiecznie (z mojego punktu widzenia nie jest ani wysoko ani ślisko, ani niebezpiecznie) wdrapuję się na jedną ze ścian (teraz dopiero widzę, a raczej czuję, że ciut stromo faktycznie jest) i spoglądam na piaskowy wąwóz z góry, z innego miejsca niż ten, gdzie staliśmy wczoraj. Stąd Kanion prezentuje się znacznie lepiej i teraz z nieukrywaną satysfakcją mogę przyznać, że miejscami, nie ze względu na wielkość, ale z powodu formacji piaskowców, odrobinę przypomina księżycowy krajobraz widziany z góry Grand Kanionu. Zwracam honor mieszkańcom Ałma-Aty, którzy przekonywali nas przed wyjazdem, że Szaryński Kanion w Kazachstanie to młodszy i mniejszy brat Grand Kanionu Kolorado w USA. Coś w tym jest. Coś!

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł