Który to już raz, życie mnie uczy, że nie warto się martwić na zapas?  Nie wiem, ale dzisiaj los po raz kolejny pisze mi scenariusz, którego sam, nawet w najbardziej euforycznej fazie bym sobie nie wymyślił. Jeszcze wczoraj z pewnym niepokojem patrzyłem w przyszłość, a dzisiaj już wiem, że nie tylko droga przez Republikę Ałtajską, której tak się obawiałem, okazała się łatwa, tania, szybka i nad wyraz urokliwa, ale i to, co spotyka mnie po dotarciu do niewielkiej wioski Kosz-Agacz, około 60 km przed mongolską granicą, wykracza ponad wszelkie moje wyobrażenia. Najpierw szybko i bez najmniejszego problemu znajduję niedrogi nocleg w pensjonacie tuż przy miejscu, w którym wychodzę z autobusu, także nawet nie muszę długo dźwigać kilkunastu kilogramów na plecach. Potem zostaję podjęty wspaniałym obiadem przez moich nowych gospodarzy, który smakuje mi tym bardziej, że właśnie sobie uświadomiłem, że cały dzień nie miałem nic w ustach żywiąc się jedynie wspaniałymi widokami za oknem, które wprawdzie niezmiernie nasyciły moje zmysły, ale żołądek czując teraz zapach zupy aż piszczy z głodu i pragnienia. Najchętniej połknąłbym wszystko w jednej chwili, ale jako, że nie wypada, więc staram się jeść powoli, co przychodzi mi z wielkim trudem, bo zupa naprawdępyszna. Dużo łatwiej natomiast przychodzi mi zmienić plany. Gdy najedzony i ździebko odsapnięty po długiej podróży, otwieram okno, a pokój mam na pierwszym piętrze i spoglądam przed siebie, wiem, że to, co jeszcze wczoraj wydawało mi się niemożliwe, dzisiaj odwraca się o 180 stopni. Patrząc na skośne dachy drewnianych domów, ustawionych niczym niewielkie klocki u stóp masywnych, ośnieżonych gór, przypominając sobie wczorajsze malownicze miejsce nad rzeką, które tak bardzo mnie oczarowało, a które jak się okazało jest zaledwie 15 km stąd, wiem, że muszę coś zrobić. W ciągu jednej chwili podejmuję decyzję, która teoretycznie wymagałaby długiego namysłu i zastanowienia, bo w dalszym ciągu nie wiem, jak dalej jechać do Mongolii i co mnie czeka za jej granicą, ale w tym momencie straciło to całkowicie znaczenie. Schodzę ponownie na dół i zmieniam rezerwację. Zamiast jedną noc, zostanę trzy – mówię, do lekko zdziwionego, ale zadowolonego tą decyzją, gospodarza. Jeszcze dobrze nie rozpakowałem rzeczy, jeszcze nie całkiem pozbierałem myśli, a już los ponownie wyprzedza mnie o krok, nie pozwalając zbyt długo martwić się przyszłością. Otóż mój gospodarz, po załatwieniu formalności z wynajęciem pokoju, dowiedziawszy się, że zostaję trzy dni, najpierw się ucieszył, a potem gdzieś zadzwonił, z kimś porozmawiał i właśnie informuje mnie, że za trzy dni rano przyjedzie po mnie samochód, który zawiezie mnie do Olgij, pierwszego miasta w Mongolii. (???)  Wprost nie mogę uwierzyć, że los aż tak jest mi łaskaw. Wprawdzie jeszcze nie wiem jak, skąd i za ile przyjdzie mi popojutrze jechać, ale to teraz nie ważne, o tym opowiem w następnym odcinku. Teraz opróżniwszy głowę z rozmyślań o dalekiej Mongolii, momentalnie zapycham ją tysiącami pomysłów na spędzenie ostatnich dni w bliskiej na wyciągnięcie ręki, górzystej Ałtaji, malowniczym Kosz-Agacz i intrygującym miejscem nad rzeką, które jak się dowiedziałem miejscowi zwą Marsem. Wszystkiego nie jestem w stanie zobaczyć i to nie tylko z powodu czasu (ten ewentualnie bym jeszcze wymyślił), ale warunków panujących w wyższych partiach gór. Sam Kosz- Agacz leży na wysokości prawie 1.800 m i można stąd wybrać się nawet na kilkudniowy trekking w okoliczne, wysokie na prawie 4.000 m góry, ale miejscowi odradzają takie wypady w pojedynkę. Jasna sprawa. Nawet gdyby nie odradzali i tak wiem, że od pewnego poziomu, leżącego +/- na 2.000 m, szacunek i dystans do gór wzrasta proporcjonalnie do ich wysokości i nie należy sobie z nimi igrać, a skakanie po nich samemu to właśnie igranie i z nimi i z losem. Góry więc odpuszczam. Patrzenie na nie z dala i z dołu też da mi wiele przyjemności i to mi wystarczy.

Moją ostatnią przygodę na rosyjskiej ziemi zaczynam, zatem od przyjrzenia się z bliska sporemu jak na tutejsze warunki miasteczku, w którym mieszkam. Żyje tu około 8.000 ludzi i jest to całkiem pokaźna liczba zważywszy, że Kosz-Agacz i okolice to najbardziej suche i w zimie najzimniejsze tereny całej republiki. Temperatury nie rzadko przekraczają -60 stopni, a deszcz potrafi padać tylko kilka dni w roku, co powoduje, że ogólne zaludnienie w tym rejonie nie przekracza 1 osoby na km kwadratowy i jest to najsłabiej zaludniony obszar całej Rosji. Mimo wszystko, jak widać sporo ludzi tu żyje, a zadbane domy i zagrody, mimo że ubogie i uśmiech na twarzach dzieci, mimo, że nie posiadają rowerów, komputerów, telefonów etc. świadczą, że są całkiem szczęśliwi. Mam wrażenie zerkając przez okna, zaglądając na podwórza, wchodząc do cerkwi i meczetu, nie omijając małych sklepików innych i miejsc gdzie spotykają się miejscowi, że w takich warunkach jak te, ludzie niemogący znaleźć szczęścia po prostu go nie szukają, tylko biorą los w swoje ręce i tworzą sobie go sami. Taaak!  – szczęście można sobie stworzyć. Tutaj jestem tego absolutnie pewien.

Skoro tak, to i ja podwijam rękawy i wzorem lokalnej społeczności też biorę się za wykuwanie, no może nie od razu szczęścia, (takim fachowcem jeszcze nie jestem. Do tego trzeba przeżyć tu kilka mroźnych zim i suchych lat), ale przynajmniej jednodniowej przyjemności. Nie potrzebuję wiele: buty, kijki, kapelusz, dwie kanapki, butelkę wody i kilka godzin w miarę dobrej pogody. Wszystko to mam, więc chyba coś sobie ulepię. Bladym świtem jestem już przy drodze i idąc w kierunku, z którego przyjechałem mam nadzieję dotrzeć do miejsca nad rzeką, na którym wysiedli autostopowicze z Francji. Wewnętrzny głos mi podpowiada, że jest to miejsce niezwykłe. Po dwóch godzinach marszu, gdy zostawiłem już daleko za sobą Kosz-Agacz i minąłem następną, znacznie mniejszą, bo składającą się z kilkunastu domostw wioskę, mija mnie pierwszy samochód i od razu się zatrzymuje. Policjant w cywilu wracający ze służby do odległego 30 km domu, podwozi mnie do samego mostu nad rzeką i wskazuje którędy mam iść by dojść na Mars (?) Chyba do Marsa, skoro to nie planeta tylko jakieś miejsce – myślę, ale czy to nie wszystko jedno?  Przechodzę most nad rozwidlającą się w tym miejscu rzeką, mijam długą aleję obsadzoną drzewami opadającymi ku drodze żółto czerwonymi liśćmi i wchodzę do najpiękniejszej drewnianej osady ludzkiej, jaką kiedykolwiek widziałem. Na centralnym placu pod rozłożystym drzewem, miast kościoła, czy przynajmniej jakiegoś urzędowego budynku (sołtys, poczta, obojętnie) postawiono publiczne banio z wystającym kominem. (Banio to taka syberyjska łaźnia, którą już wielokrotnie opisywałem) Wygląda na to, że czystość cielesna, a nie duchowa, jest tu nadrzędną troską mieszkańców. Dalej kilkanaście, no może w porywach kilkadziesiąt drewnianych porozrzucanych tu i ówdzie domów ze ślicznie ubarwionymi o tej porze roku ogródkami, nad którymi rozpościerają się pokryte jesienną, złotą farbą, rozłożyste korony wysokich drzew, otoczonych szczelnie łańcuchem górujących nad wszystkim zielono-szarych, stromych górskich szczytów ozdobionych gdzieniegdzie białymi połaciami śniegu, stanowi wprost idylliczny obraz ałtajskiej wsi. Kontempluję ten niecodzienny widok znacznie dłużej niż mi się wydaje i dopiero rzut oka na zegarek wyrywa mnie z zadumy i uzmysławia, że skoro chcę dotrzeć na/do Marsa i wrócić jeszcze przed zmrokiem do domu, to czas mi w drogę. W jedynym we wsi sklepiku, u niezwykle sympatycznego sprzedawcy, zaopatruję się w następną butelkę wody, wyrysowaną na skrawku papieru mapę i kilka niezbędnych informacji i już bez oglądania się za siebie ruszam pod niewysoką górę, za którą według mapy powinienem znaleźć ścieżkę na skróty do magicznego Marsa. Mógłbym też iść trochę okrężnie, piaszczystą drogą, nad którą unoszący się od czasu do czasu tuman kurzu świadczy o kolejnym jadącym w kierunku Marsa samochodzie. Mars jest czymś w rodzaju lokalnej atrakcji turystycznej, więc każdy przyjeżdżający w te strony, a jest jeszcze sezon urlopowy, spieszy by go zobaczyć. Samochodów, choć nie wiele jednak kilka jedzie, natomiast pieszo idzie ludzi sztuk jeden i to jestem tylko ja. W momencie, gdy oddalam się na tyle od drogi, że nie widzę nawet unoszącego się nad nią kurzu i orientuję się, że już jakiś czas temu, jak to zwykle bywa, gdy idzie się na skróty, zgubiłem wytyczony na kartce szlak, przez chwilę czuję się faktycznie jakbym był na Marsie. Wprawdzie nie mam zielonego pojęcia jak czuje się człowiek na Marsie, ale zakładam, że właśnie tak. Sam na rozległym terenie, z którego wystają tylko kamienie i nie ma nawet najmniejszego śladu życia robi kolosalne wrażenie. Tak wielkie, że czuję jak włosy powoli stają mi na plecach dęba i czym prędzej, mimo wspaniałych widoków, próbuję znaleźć cokolwiek, co chociaż odrobinę przypominałoby ścieżkę lub chociaż wydeptany przez zwierzynę trakt. Nic takiego nie ma. No bo skąd na Marsie zwierzęta? Próbuję kierować się kompasem (mam takowy zawsze przy sobie) i w nadziei, że nie leżą pode mną zasoby rud żelaza, mogące zmylić czerwoną strzałkę, podążam uparcie na zachód. Nie, dlatego że zachód od zawsze odkąd człowiek zaczął wędrować wydawał się dobrym kierunkiem, a dlatego, że według wyrysowanej mapy to właśnie w tym kierunku ma znajdować się marsjańskie centrum. Widzę go już dwadzieścia minut później z jedynego niewielkiego wzniesienia, na które wspiąłem się by poszerzyć horyzonty i zbadać wzrokiem okolice. Nie badam długo. Czerwona góra, na tle stepu pokrytego kamieniami rzuca się od razu w oczy i powoduje szerokie ich rozwarcie. Ileż jeszcze niespodzianek, niewyobrażalnie pięknych krajobrazów i cudów natury mnie jeszcze dzisiaj czeka? Kolejny raz wpatrzony w obraz przede mną namalowany ręką natury, długo nie ruszam z miejsca, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Potem szybko zbiegam z pagórka, równie szybko dochodzę do czerwono, żółto, brązowego zjawiska zwanego przez tutejszych Marsem i tu wspinając się po jego ścianach i urwiskach, spacerując po nim, pod nim i wokół niego spędzam następne długie, bardzo długie minuty, aż dopiero myśl, że chyba nie zdążę do domu przed zachodem słońca, ponownie sprowadza mnie na Ziemię i każe szukać drogi powrotnej. Tym razem, nie idę na skróty. Trzymam się blisko drogi. Mijam przy okazji jedyny na całym pustkowiu dom z pokaźnym stadem kóz i ich właścicielką siedzącą z dzieckiem przed drzwiami. Jak długo można siedzieć przed drzwiami patrząc się na kozy, zastanawiam się nie zwalniając kroku bo wieczór zbliża się coraz szybszymi krokami. Gdy słońce zdaje się już dotykać czubków drzew oblewając świat jeszcze ładniejszą niż w południe barwą jestem ponownie we wsi pod górami, a za chwilę na drodze przy rzece. Tutaj nie zdążam nawet podnieść ręki do góry, nie mówiąc o zrobieniu kilku zdjęć ślicznie połyskującej w zachodzącym słońcu rzece, gdy pierwszy bardzo leciwy, ale jakoś jadący samochód zatrzymuje się i bez pytania zaprasza do środka. Zanim zapada zmierzch wracam do domu, gdzie czeka już syczący w samowarze gorący czaj i pyszna serowo warzywna kolacja. To był niewątpliwie cudowny dzień. Dzień, którego jeszcze kilka dni temu, szukając możliwości przedarcia się przez górzystą, słabo zaludnioną Ałtaję, nie byłbym w stanie sobie wyobrazić. Teraz, gdy wszystko się tak znakomicie poukładało, po takim wspaniałym pożegnaniu z Rosją, z Syberią, z Ałtajską Republiką, mogę spokojnie, bez niedawnego jeszcze niepokoju, ruszać dalej na podbój nieobjętej póki, co umysłem Mongolii. Po takich doświadczeniach głęboko wierzę, że niedocieczona w swych zwrotach fortunach zawsze uczyni możliwym to, co chwilę wcześniej wydawało się niemożliwe.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł