Z Kuala Besut, bezpośrednio to znaczy bez noclegu, wracam do leżącego niedaleko granicy z Tajlandią Koto Bharu. Do tego samego, do którego parę dni temu dotarłem już jadąc z Jerantut. Miasto, którego nazwę zapisuje się na kilka różnych sposobów: Koto Baru, Koto Bahru, Koto Baharu czy tak jak ja się przyzwyczaiłem Koto Bharu, co po malezyjsku znaczy Nowe Miasto, mimo pełnienia funkcji stolicy regionu Kelantan i zaludnienia na poziomie prawie 300.000 sprawia wrażenie raczej małego, prowincjonalnego miasteczka. Oprócz ładnej widokowo, szerokiej rzeki Sungai Kelantan (promenada wzdłuż niej to fajne miejsce do biegania), uchodzącej niedaleko stąd do Zatoki Tajlandzkiej i wyznaczającej tym samym granicę między zatoką a Południowochińskim Morzem, kilkoma buddyjskimi świątyniami, wybudowanymi w stylu tajlandzkim, paroma strzelistymi meczetami (Koto Bharu jest jednym z bardziej konserwatywnych muzułmańskich miast Malezji), pałacem sułtana, którego architekturę podziwiać można niestety tylko z zewnątrz, małej chińskiej dzielnicy (te są praktycznie we wszystkich miastach) w zasadzie nie ma nic więcej do zaoferowania zabłąkanym podróżnikom. No może jeszcze trochę miejskiego komfortu w postaci wygodnego łóżka i ciepłego prysznica, które znalazłem w przytulnym hostelu „My Place”, a które po dniach spędzonych na skakaniu po prastarej dżungli i nocach w namiocie na cudownej, ale twardej plaży, na pewno mi się przydadzą.

Wykąpany i wyspany teoretycznie mógłbym już dzisiaj jechać dalej do Tajlandii, którą mam w zasięgu ręki czy raczej nogi – do granicy jest stąd 19 km. Jednak praktyka jak to zwykle w podróży bywa, po raz kolejny odbiega od teorii. Nie lubię, ale czasem tak się zdarza, że muszę podróżować z nosem w kalendarzu i dokładnie planować dokąd i na kiedy dotrzeć. Liczenie dni i trzymanie się planu nie jest formą jaką wybrałem sobie na zwiedzanie świata. Wolę nieświadomie kierować się tam dokąd nogi poniosą, zostawać ile chcę tam, gdzie fajnie i szybko uciekać z miejsc, w których mi się nie podoba. Tyle tylko, że na taki rodzaj podróży trzeba mieć nieograniczoną lub przynajmniej sporą ilość czasu i chociaż wydawać by się mogło, że czym jak czym, ale czasem dysponuję do woli to jednak nie jest tak zawsze. Zdarza się, że różne czynniki mi go ograniczają. Tak jest gdy na przykład wizy w odwiedzanych krajach są zbyt krótkie i trzeba albo się spieszyć albo kombinować z ponownym przekraczaniem granic, co nie zawsze jest możliwe. Innym razem trzeba się spieszyć by nadążyć za pogodą, bo tam jest akurat pora sucha, a tu deszczowa lub tam ciepło, a tu zimno. Zdarza się też, że mam już gdzieś zarezerwowany bilet na samolot (im wcześniej tym taniej) lub jestem z kimś umówiony i wiadomo, że muszę dotrzeć w konkretne miejsce na konkretny czas. Tak jest i tym razem. Moja starsza córka Jenni zaplanowała sobie odwiedzić mnie w Wietnamie. Mamy się spotkać w Sajgonie 10 sierpnia. To bardzo fajnie i już się mega cieszę, ale… no właśnie – ale muszę zacząć planować. Wietnam i inne kraje po drodze (Tajlandia i Kambodża) wpuszczają tylko na 30 dni, więc zaczynam dokładnie liczyć kiedy przekraczać którą granicę, by gdzieś na końcu mi tych dni nie brakło. Skoro 10.08 mam wjechać do Wietnamu to znaczy, że do Kambodży nie mogę wjechać wcześniej niż 12.07. To z kolei oznacza, że w Tajlandii nie mogę być przed 13.06, czyli jutrzejszy wyjazd przestaje być sensowny. Mimo, że taka planowana podróż jest mniej spontaniczna i mniej „wolna” to niewątpliwie ma też swoje zalety: jest bardziej zorganizowana, bardziej przemyślana, a co za tym idzie być może bardziej efektywna. Być może – bo to już chyba w zależności od tego co kto wyobraża sobie pod słowem efektywna.

Dzisiaj jest dopiero 08.06, więc chcąc nie chcąc muszę spędzić w Malezji jeszcze przynajmniej 5 dni. Jeden z nich na pewno zostanę  dłużej w niezbyt ciekawym, ale też nie aż takim strasznym Koto Bharu. Trochę pobiegam, trochę pozwiedzam, uzupełnię witaminy egzotycznymi owocami z pobliskiego targu i na pewno nie będzie to stracony czas. A jutro przeniosę się dalej na zachód. Przy wjeździe do Malezji miałem dylemat – czy podróżować po niej zachodnim, bardziej zagospodarowanym czy wschodnim, bardziej dzikim wybrzeżem? Los sprawił, że najpierw jechałem środkiem, potem wylądowałem na wschodzie, a teraz mam jeszcze czas i okazję zobaczyć zachód. Ot dowód na to, że bez planów podróż sama się najlepiej układa.

Na tyle wcześnie rano, że słońce nie zdąża się jeszcze rozgrzać do najwyższej temperatury, obładowany jak zwykle plecakami, przemierzam 5 km do dworca autobusowego. Ostatnio jak wysiadłem na nim po południu, po przyjeździe z Jerantut słońce tak grzało, że nie sposób było przejść kilku metrów i trzeba było posiłkować się taksówką. Dzisiaj daję radę na własnych nogach, ale zdecydowanie w ostatniej chwili. Ledwo docieram do dworca i chowam się w jego cieniu, czuję, że promienie ponownie palą wszystko co tylko stoi im na drodze. Ja na szczęście już nie. Za chwilę wsiadam do klimatyzowanego autobusu i ruszam do George Town na drugim, północno-zachodnim wybrzeżu.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł