Do Krasnojarska wyruszam, jak większość wędrujących po Syberii, autostopem. To zdaje się być najtańszy, ale czy aby bezproblemowy środek lokomocji (?) – tego jeszcze nie wiem. Autobus miejski wywozi mnie parę kilometrów poza miasto, gdzie wysiadłszy na głównej i jak mniemam jedynej drodze, łączącej Irkuck z resztą świata, mam nadzieję złapać jakąś okazję. Nie czekam długo. Kilkanaście, może kilkadziesiąt minut (stojąc samotnie na pustkowiu traci się poczucie czasu) i już siedzę w mocno nadgryzionej czasem, a co za tym idzie w wątpliwym technicznie stanie, furgonetce, pokrytej dziurawą plandeką i jakimś cudem jadę richtung west. Sympatyczny kierowca, paląc papierosa za papierosem, z rozrzewnieniem wspomina i opowiada o czasach Sowietskiego Sajuza. Było charaszo – twierdzi. Wsjo było darmo i może nie wszyscy wszystko mieli, ale za to było spokojnie i bezstresowo. A dzisiaj? Dzisiaj za wszystkim trzeba gonić: za rabotą, za diengami, eta wsjo płocho – narzeka i odpala nowego papierosa. Nie protestuję, choć strasznie świerzbi mnie język. Większość Rosjan – tak mi się wydaje, wzdycha do starych „dobrych” czasów, wychwala Lenina, rehabilituje Stalina i narzeka na „zgniły” kapitalizm, nie zauważając, że żyje na kilkakrotnie wyższej stopie niż 40-50 lat temu. No cóż, nie mój interes otwierać oczy tym, którzy otworzyć ich nie chcą, tym bardziej, że jestem gościem i nie bardzo chce mi się opuszczać starą, bo starą, ale kulającą się do przodu ciężarówkę. Słucham, od czasu do czasu przytakuję i tak upływają nam minuty, potem godziny, a wraz z nimi i kilometry. Po przejechaniu około 100, koniec jazdy. Wołodia, tak ma na imię kierowca, skręca w polną drogę w lewo, a ja muszę dalej prosto. Cóż z tego, że muszę, jak drogi niet. Objazd. Przed nami powódź zalała nie tylko drogę, ale i całą wioskę, więc zaczyna się dziać niewesoło. Szczęściem tuż za znakiem objazd, zatrzymuje się sam od siebie, jeszcze nie zdążyłem pomachać, nowiutki mercedes kombi i kierowca przez opuszczoną szybę pyta – „a wy kuda”. W Krasnojarsk – odpowiadam i za chwilę siedzę na skórzanym fotelu w lux maszynie. Ot kak pryjatna. Andrej z żoną i córką jadą do Moskwy, czyli mają przed sobą prawie 4000 km drogi. Do samego Krasnojarska oczywiście nie dojedziemy. Od niego dzieli nas jeszcze dobre 700 km, a droga okrężna, szutrowa ciągnie się i ciągnie. Jedziemy średnio 30km/h. Pod wieczór, gdy robi się już dobrze ciemno dojeżdżamy do większego miasta i Andrej z rodziną decydują, że idą spać do hotelu. Jutro będą kontynuować tę morderczą podróż i jeśli chcę mogę jechać z nimi dalej. Nocleg w hotelu to dla mnie kwestia prawie 30 euro. Trochę sporo. Obok jest stacja kolejowa. Pytam o pociąg – jest. Cena 20 euro jedzie 23.05, czyli za 3 godziny i po 8 jest na miejscu. Nie wiadomo jak jutro będą wyglądały drogi? Nie ryzykuję. Decyduję się na pociąg, tym bardziej, że przy kupnie biletu zagwarantowano mi, że żelazna droga jest nienaruszona przez powodzie i w Krasnojarsku będziemy punktualnie. Żegnam zatem miłą rodzinkę, życząc dalej bezpiecznej i przejezdnej drogi i wracam na dworzec. Czas pomyśleć o domagającym się od kilku godzin jakiejkolwiek strawy, żołądku. Na dworcu jest bufet, ale nic ciekawego do jedzenia nie ma. Słodycze, bułki i takie tam fast foody. Ktoś mi mówi, że obok jest stałowaja (stołówka). Idę we wskazanym kierunku, trochę kluczę, bo stołówka ukryta w budynkach administracyjnych dworca, a gdy ją już znajduję okazuje się, że to nie jej jedyny mankament. Stołówka jest tylko dla pracowników kolei, do których jak widać po moim plecaku i kapeluszu ja z pewnością nie należę. Czyżby za kolację faktycznie miała mi służyć bułka z herbatą z kolejowego bufetu? To pytanie chyba na tyle silnie rysuje się w moich oczach, że facet siedzący przy stole, przysłuchujący się mojej rozmowie z żenszcziną za ladą, podnosi wzrok i mówi – spakojna. Spakojna – to bardzo często słyszane słowo – znaczy tyle co po angielsku don’t worry (równie często słyszane w USA) i w takim wypadku należy po prostu nie denerwując się poczekać na dalszy przebieg wydarzeń. Co chcesz pokuszać? – pyta. Soljankę (to narodowa rosyjska zupa o smaku przypominającym naszą ogórkową) i makaron z serem – odpowiadam. W porządku. Facet (pewnie pracownik kolei), zamawia wymienione przeze mnie potrawy, pani za ladą, bez zmrużenia oka liczy na drewnianym liczydle ile rubli muszę wyłuskać z portfela, potem to co pokazało liczydło (za cholerę nie wiem jak ona to policzyła) przepisuje na elektryczną kasę i tu już widzę wynik (jest niewiarygodnie niski), po czym przez leżący obok liczydła internetowy terminal płacę kartą kredytową. Ot spotkał się ze sobą XIX, XX i XXI wiek. Można? Można. Pani nie może mi sprzedać, bo przepisy…, ale przecież może, bo sprzedaje. Ech ta popieprzona administracja na całym świecie. Nie tylko w Rosji. Podobną sytuację przeżyłem w Brukseli w centrum finansów UE, gdzie onegdaj załatwiałem zwrot podatku VAT. Tam też była stołówka dla pracowników, do której można było wejść, posługując się tylko plastikową elektroniczną kartą, której nie miałem. Miał ją facet wchodzący przede mną (dobry garnitur i drogie buty zdradzały, że był pracownikiem administracji europejskiej) i jakby nigdy nic powiedział don’t worry, otworzył drzwi i wpuścił do środka. Tam też zjadłem cały obiad za wyjątkowo niską cenę. Znaczy się i tam i tu obiady urzędnikom stawia państwo, czyli podatnicy – dalsze wnioski każdy może wyciągnąć sobie sam. Ja tymczasem z pełnym, wypchanym przynajmniej w połowie na koszt rosyjskiego podatnika, brzuchem, wyprostowują nogi w dworcowej poczekalni, wyciągam książkę i czekam. Och jak ja lubię takie momenty. Piosenka Eli Mielczarek o tym samym tytule sama rozbrzmiewa w głowie.

W Krasnojarsku, w trzecim po Nowosybirsku i Omsku, największym mieście Syberii, wysiadam zgodnie z planem o ósmej rano i po pożywnym śniadaniu składającym się z chleba i sera, zjedzonym na dworcowej ławce, ruszam szukać nowego, syberyjskiego lokum. Wydaje mi się, że hostel zarezerwowałem blisko centrum, zawsze tak robię by zbyt daleko nie tachać na plecach całego dobytku, a tu wbrew oczekiwaniu, Google Map pokazuje prawie 5 km. Nie przyuważyłem, że dworzec i hostel leżą po przeciwnych stronach miasta i teraz za tę nieuwagę muszę odpokutować długim marszem z 20 kg na plecach. Nie byłoby jeszcze tragedii, 5 km to przecież nie jest aaaaż tak daleko, gdyby nie dodatkowe utrudnienie. Zza drewnianych dachów, podobnych do tych z Irkucka domów i betonowych, typowych dla socjalistycznego budownictwa bloków, wyłania się długa, zielona ściana, na której skraju stoi biała samotna cerkiew. O, jak tylko pozbędę się plecaka, to zaraz tam pójdę – myślę, by spojrzeć na miasto z góry i ułożyć sobie plan na następne dwa, trzy dni. Acha – jak tylko pozbędę się plecaka? Nic z tych rzeczy. Mój hostel, nie dosyć, że leży po drugiej stronie centrum to jeszcze właśnie na tym wzgórzu. Nie mam wyjścia – na wzgórze wdrapuję się z plecakiem, ale do cerkwi i leżącego przy niej punktu widokowego, już bez.

Widok ponad milionowego miasta (10 kwietnia 2012 roku urodziła się, jako milionowy mieszkaniec Krasnojarska, Anetshka Ustinova) nie oszołamia. Bardziej niż na wijący się między bezładną drewniano-ceglasto-betonową architekturą miasta, Jenissej i charakterystyczny, przerzucony nad nim most, mój wzrok przyciągają przeciwległe góry. Przyciągają, przyciągają i przyciągnęły, ale o tym za chwilę. Skoro już jestem na punkcie widokowym na miasto to najpierw parę słów o nim. Sama nazwa Krasnojarsk to oczywiście zlepek dwóch słów: krasny i jar – czyli czerwony jar, który to w roku 1628 na rozkaz kozackiego atamana Andreja Dubeńskiego został umocniony drewnianą obudową i stał się niejako koszarami jego liczącej 303 głowy kozackiej armii. Do początku XX wieku wioska, a potem miasto rozwijało się bardzo słabo i powoli (w roku 2013 liczyło niewiele ponad 20.000 mieszkańców). Dopiero w latach drugiej wojny światowej, gdy z zajętych przez Wehrmacht ziem, zaczęto przerzucać na Syberię całe zakłady produkcyjne, Krasnojarsk zaczął się gwałtownie rozrastać. Po rozpadzie ZSRR, wbrew temu, co słyszę na prawo i lewo, życie na Syberii musiało stanowczo się poprawić skoro w latach 1998 – 2013 liczba urodzin w Krasnojarsku aż się podwoiła. Tyle, jeżeli chodzi o wiadomości encyklopedyczne. Żeby natomiast od teorii przejść do praktyki, to dosłownie muszę przejść ze ściany jaru, na której siedzę, do położonego u mych stóp centrum, poszukać biura informacji turystycznej i dowiedzieć się, co miasto ma do zaoferowania takim współczesnym kozakom jak ja.

Ma sporo. W biurze, które znalazłem w samym centrum, między głównymi ulicami Dzierżyńskiego i Lenina, gdzieś nieopodal ogromnego pomnika Lenina, poradzili mi bym koniecznie odwiedził: wspaniałe muzeum etnograficzne, przeszedł się promenadą wzdłuż Jenisseja, zajrzał na zabytkowy statek parowy, którym pływał zarówno Lenin jak i car Mikołaj, spojrzał na wystawę i wszedł do muzeum poświęconego Iwanowi Surikovowi, rosyjskiemu mistrzowi malarstwa historycznego, no i przede wszystkim pojechał na drugą stronę rzeki w Krasnojarskie Stolby. Stolby? Rzeczywiście. Już Misza w Irkucku mi o nich wspominał, a teraz przesympatyczna pani w biurze informacji przypomina. Miało jednak rację moje oko, gdy będąc na punkcie widokowym zahaczyło się na przeciwległych górach. To właśnie tam znajdują się owe Stolby, do których pojadę już jutro rano.

Zwiedzanie miasta dzielę sobie zatem na dwa dni: dzisiaj czyli przed Stolpami i pojutrze, czyli po Stolpach i praktycznie te dwa dni całkowicie wystarczają by nie tylko odnaleźć i zwiedzić to co zalecane przez przewodników, ale i to co ukryte poza turystycznymi szlakami. Przecież poza faktycznie świetnym muzeum historycznym, składającym się z trzech pięter i balkonu (pierwsze pięto to czasy prehistoryczne, drugie to już Syberia, jaką sobie wyobrażamy z książek podróżniczych, trzecie to fauna i flora tego zakątka Ziemi, a balkon to wspomnienia lat dyktatury proletariatu. Patrząc na to co wyprawiali z nami decydenci tamtych lat, chce się powiedzieć, że całe szczęście, że i ten okres w dziejach ludzkości odszedł już do muzeum),

poza parowym statkiem, na którego pokładzie zobaczyć można nie tylko pokój klasy ekonomicznej, którym podróżował Lenin i apartament należący do cara (oczywiście obaj panowie nie korzystali z przejażdżki po Jenisseju w tym samym czasie), ale i małe muzeum telefonów,

poza spacerem szeroką promenadą wzdłuż jeszcze szerszego Jenisseja,

należy zagłębić się w inne równie ciekawe zakątki, miasta. Ile uroku takiemu spacerowi dodają kolorowe drewniane, pamiętające kilka zeszłych wieków domy czy przekupki z kolorowymi kwiatami i smakowitymi owocami, siedzące prawie na każdym rogu ulicy, albo stare ukryte w gęstych zaroślach cmentarze lub ubrane na ludowo babuszki, wysiadujące pod cerkwią. Niebanalne są też przeróżne pomniki, skwery no i jak w każdym porządnym rosyjskim mieście przystało place pabiedy, upamiętniające poległych w latach 1941 -1945. O tych, którzy padli w boju w latach 1939 -1941 Krasnaja Armia (albo krasiwaja armia, sądząc po paniach trzymających wartę przy pomniku) oczywiście pamiętać nie chce.

W Krasnojarskie Stolby, czyli do Parku znajdującego się kilkanaście kilometrów za miastem, dojeżdżam zwykłym miejskim autobusem nr 50 za jedyne 22 ruble (ok. 1,20 zeta). Rzadko się zdarza, żeby do tak wspaniałego miejsca można było dotrzeć tak łatwo i tak tanio. Znaczy tanio to na pewno, a łatwo to już może nie dla wszystkich. Od przystanku autobusowego do głównej atrakcji parku, czyli wystających niczym majańskie piramidy ponad dżunglę w Meksyku czy Gwatemali, ogromnych skał, trzeba przedreptać 15 km, w tym kilka pod górę. Trudno nie jest, ale jeżeli nawet się trochę spociłem to nic w porównaniu z widokami, jakimi mogę się rozkoszować wdrapawszy się na jedną, drugą czy trzecią skałę. Jest ich tu tak dużo, a widać je dopiero jak się człowiek na którąś wdrapie, że na wszystkie nawet przez parę dni nie da się wejść. Na niektóre to nawet w ogóle się nie da, choć są śmiałkowie, którzy próbują lub próbowali, o czym świadczą smutne tabliczki, upamiętniające tych, którym się nie udało. Ja zbytnio nie ryzykuję. Włażę tylko tam, gdzie jestem pewien, że dam radę i ryzyko połamania sobie nóg czy rąk mam pod kontrolą. Nie kontroluję natomiast ryzyka zostania pożartym przez niedźwiedzie, a że takie tu są, też zaświadczają odpowiednie tabliczki, które muszę przyznać, że do momentu, kiedy chodzę po lesie sam, napędzają mi lekkiej cykorii. Koniec końców ze zdrowymi kończynami i bez spotkania się oko w oko z misiem, a jedynie z bardzo popularnym tu i nagminnie biegającym za okruszkiem chleba burundukiem syberyjskim, przeżywszy kilka cudownych godzin w porośniętym gęstą tajgą, krasnojarskim parku, wracam nad na dół nad Jenissej. Nazajutrz jeszcze trochę spaceruję między Leninem, Marksem, Dzierżyńskim i promenadą, zwiedzam to, czego nie zdążyłem zobaczyć przedwczoraj, a wieczorem już biję się z myślami – dokąd ruszyć dalej?   

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł