Po raz kolejny, jak uprzednio w Tajlandii, po kilku dniach pobytu w nader turystycznych i zatłoczonych miejscach (Ayuttaya, Pattaya, Siem, Reap i Angkor Wat) bardzo mi się chce gdzieś uciec. Nie musi to być koniecznie jakieś pustkowie lub środek dżungli, ważne tylko by z dala od turystycznych szlaków. To akurat w Kambodży nie jest zbyt trudne. Tu turystyczny szlak jest tylko jeden. Chyba wszyscy, a na pewno zdecydowana większość, podróżuje wzdłuż jednej drogi z tym, ze z dwóch kierunków: albo z Tajlandii przez Angkor (Siem Reap) do Phnom Phen i z powrotem albo z Wietnamu przez Phnom Phen do Siem Reap i tez znowu z powrotem. Dla mnie tak pobieżne zwiedzanie następnego państwa Indochin, które zdążyło mi się już spodobać, byłoby czymś niewybaczalnym. Spróbuję ruszyć na północny wschód w kierunku Mekongu i potem jeszcze dalej w stronę Wietnamu. Z mapy wynika, ze jest tam zielono czyli mam nadzieje dżunglowato. A skoro jest dżungla, góry i rzeki to będą tez pewnie wodospady i o to mi chodzi. 
Jedynym miastem nad Mekongiem, do którego znalazłem połączenie autobusowe z Siem Reap jest Stung Treng. Dzieli mnie od niego niecałe 300 km, co w przeliczeniu na godziny, po kambodżańskich drogach, da z pewnością około 7-8 godzin jazdy. Faktycznie, z przerwa na obiad w przydrożnym barze, jedziemy prawie 7 godzin. 7 godzin, które z powodu fantastycznych widoków za oknem: wioski na palach, palmowe lasy i skaliste wzgórza, mijają niczym jedno mrugnięcie powiek.

Tuz po południu wysiadam na błotnistej drodze, nie bardzo wiedząc gdzie się właściwie znajduję. Jedynie wyciągnięty palec kierowcy, wskazujący drogę, która mam iść, powoduje, ze nie czuję się całkiem zagubiony. Z tego co się bardziej domyslam niż rozumiem, tam gdzieś jest homestay, czyli możliwość kwatery. Rzeczywiście 400 metrów dalej takowy znajduję. Prowadzi go Chińczyk, a że przed chwilą mijałem sklepik z chińskimi napisami, zastanawiam się czy Półwysep Indochiński zawdzięcza swoją nazwę położeniu między Indiami i Chinami czy też tymu, że mieszka tu tak wielu Chińczyków? Od momentu postawienia nogi na południowym cyplu półwyspu, czyli w Singapurze i potem w Malezji i Tajlandii nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest ich tu więcej niż autochtonów. Oczywiście w żadnej mierze mi to nie przeszkadza. Mój gospodarz, którego imienia nie jestem w stanie wymówić, a co dopiero napisać, lokuje mnie w jednoosobowym pokoju z łazienka, oprowadza po rozległym patio ze stolikami i krzesłami i podpowiada co w okolicy mogę zobaczyć. Wszystko byłoby super i pewnie zostałbym u gościnnego Chińczyka dłużej, gdyby nie jeden feler. Pokój nie ma okna. A ja po paru dniach spędzonych w zatłoczonych miastach potrzebuję przestrzeni i powietrza. Zostanę tylko jutro, rozejrzę się nad Mekongiem i pojutrze ruszę dalej szukać czegoś przyjemniejszego – wyrokuję i rezerwuję pokój na dwie noce. 
Pod wiatą na podwórzu stoją dwa zardzewiałe, zniszczone, w kilku miejscach powiązane drutem motory i jeden dosyć dobrze wyglądający skuter. Gdyby udało mi się wypożyczyć ten skuter to może jutro czekałaby mnie niezła wycieczka? – zastanawiam się. Byleby mi tylko nie chciał wcisnąć jednego z tych sfatygowanych motorków, bo na nich to pewnie nie dojadę do rogatek miasta, a co dopiero nad rwący 20 km stąd Mekong, rozmyślam kierując się do pokoju-biura,w którym urzęduje mój nowy gospodarz. Jakież jest moje zdziwienie, gdy dowiaduję się, ze te oto dwa zardzewiałe i myślałby kto, nie nadające się do jazdy motory są własnością dwóch niewiast z Niemiec, konkretnie z Lipska. Dwudziestoparoletnie Franziska i Tina kupiły owe muzealne eksponaty za kilkadziesiąt dolców w Laosie i nie mając kompletnie pojęcia o mechanice, ale za to dużo odwagi i gotowości na przygodę, przejechały już nimi dość spory kawałek. Trochę mi teraz głupio, że na pierwszy rzut oka tak skrytykowałem pordzewiałe motory i nie sadząc bym mógł, na którymś z nich dojechać poza bramę, rozglądałem się za czymś lepszym. Czapki z głów dziewczyny. Ja tymczasem wynajmuję na jutro ten lepszy. To zresztą jedyny, jaki można wypożyczyć. Do motoru dostaję oczywiście kask, przeciwdeszczową pelerynę i…niezwykłą mapę. Gospodarz rysuje mi patykiem mapę na ziemi. Ja przyglądam się uważnie, zapisuję w pamięci i już mam ja na stałe. Widać można sobie jeszcze gdzieniegdzie poradzić bez GPS. Można? To się okaże dopiero jutro czy kierując się nie wirtualna, ale też nie papierową mapą trafię do celu.- Dziewczyny jedziecie ze mną nad Mekong?  Mam już mapę. – Nie. Dziewczyny wczoraj jechały cały dzień w deszczu i póki co maja serdecznie dość wsiadania na motor. Muszą przynajmniej ze dwa dni odpocząć. No dobra, jadę sam.

Przejazd przez trzynastotysięczne miasteczko nad Tonle San to naprawdę uczta dla mojego oka i mojego aparatu. Samo centrum ze sklepami i targami zostawiam sobie na później, kierując się najpierw wzdłuż rzeki Tonle San do miejsca, w którym łączy się ona z Mekongiem. Absolutnie cała droga nad rzeką to jeden wielki plener fotograficzny z dziećmi w roli glownej. Dzieciaki bardzo lubią się fotografować, a że są nad podziw fotogeniczne, przeto nie odmawiam sobie i im tej przyjemności. Dzieci bawiące się przed rozpadającymi się drewnianymi domami, dzieci pluszczące w nurtach rzeki, dzieci taplające się w kałużach, dzieci jak wszędzie na świecie z radością wybiegające ze szkoły, dzieci jak prawie nigdzie na świecie jeżdżące w trójkę, czwórkę, czy nawet w piątkę na jednym skuterze, dzieci, dzieci,dzieci. Strasznie dużo muszę się napstrykać tych zdjęć. Jak tylko jednych łapię obiektywem, to zaraz pchają się inne i one tez chcą. No to pstrykam – co mi tam.

Za miastem, przejechawszy kawałek asfaltową drogą, skręcam w prawo i tu się kończy zabawa. Zostało mi ponad 10 km nieutwardzona droga, a jak wygląda w Kambodży nieutwardzona droga w czasie pory deszczowej to można się domyśleć. Można? Nie. Nie można.To trzeba zobaczyć na własne oczy, a potem przeżyć. Ilekroć dojeżdżam do błotnistego miejsca, które wydaje się niemożliwe do sforsowania, zastanawiam się czy nie zawrócić. Po krótkim namyśle, zdając sobie sprawę, ze na odwrót zawsze jest czas, próbuję. Potem znowu próbuję  i znowu i  tak kilka razy, wzywając wszystkie nadprzyrodzone siły by w tym czasie przytrzymały gdzieś tam u góry deszcz, dojeżdżam w końcu do betonowej drogi, prowadzącej najpierw do buddyjskiej świątyni, a potem do Mekongu. Mekong w tym miejscu jest bardzo specyficzna. Ma dwa oblicza. Jedno to, które ukazuje w porze suchej. Wtedy niski poziom wody odsłania zanurzone w niej skały, po których rzeka spływa jak po niezliczonych wodospadach. Podobno oszałamiający widok, który znam niestety tylko ze zdjęć, bo jestem tu akurat w porze deszczowej. A w porze deszczowej Mekong odsłania swoja druga twarz. Twarz o wiele groźniejszą i okrutną. Skały ukryte tym razem pod wodą powodują, że rzeka w tym miejscu po prostu szaleje. Burzy się i pieni. Rozlewa, wylewa, przelewa, a wszystkie tzw. dzikie rzeki znane mi z filmów lub innych obrazów to przy niej po prostu mały pikuś.

Ogromny parking, kilka poradnych restauracji i typowych dla Azji garkuchni świadczą że miejsce to  jest bardzo często odwiedzane, ale chyba tylko w porze suchej. Teraz jestem tu zupelnie sam, nie licząc kilku wędkarzy i jednej czynnej kuchni pod plandeką. Gorąca zupa z makaronem, łyk herbaty, pitej z widokiem na huczący Mekong to nagroda, za trud jaki włożyłem by się tu dostać.

Teraz trzeba jeszcze tylko wrócić. Tylko! Te same siły, które utrzymywały w górze deszcz, gdy jechałem w tą stronę, nie są już tak łaskawe. Trochę dalej niż w połowie drogi, wyciągają z niebiańskiego basenu korek i zalewają mnie i cała okolicę, strugami monsunowego deszczu. Szczęściem, a w sumie dwoma szczęściami, najtrudniejszy odcinek drogi mam już za sobą, teraz droga już jest w miarę twarda i po kilkuset metrach znajduję schronienie w przydrożnym drewnianym domu. Ulewa nie trwa długo. Po półgodzinie znowu świeci słonce, znowu świat nabiera koloru i tylko wznosząca się nad drogą para przypomina, że jeszcze przed chwilą nic nie było widać.

Druga ulewa, równie krótka i równie obfita dopada mnie już w mieście. Tutaj naturalnie to już nie problem. Przeczekuję ją w narożnej kafejce i gdy tylko mija, zrobiwszy jeszcze male zakupy na ogromnym targowisku, wracam do domu. Podobnie jak dziewczyny, które śmieją się widząc mnie totalnie przemoczonego, tez mam póki co dosyć przygód motorowych. Jutro jadę dalej – autobusem.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł