„Będąc w Hong Kongu warto na chwilę wyskoczyć do sąsiedniego Makau, bo to zupełnie inny świat” – takie, lub bardzo podobne, zdanie przeczytałem dawno temu, gdy przygotowywałem się do odwiedzin tej części świata. Gdzie nie pamiętam, ale mocno utkwiło mi ono w głowie. Na tyle mocno, że zanim opuszczę Hong Kong, koniecznie muszę sprawdzić czy jest ono prawdziwe, czy faktycznie warto i czy rzeczywiście jest tam, tak zupełnie inny świat jak było napisane. Z wielką nadzieją, że tym razem buzująca w głowie wyobraźnia, po spotkaniu oko w oko z rzeczywistością, nie zaboli ukłuciem pod lewą łopatką (jak wiadomo, czasem lubi mi płatać takie figle), kupuję bilet na pierwszy poranny autobus do oddalonego o ponad 60 km Makau i z niecierpliwością czekam, co będzie. Po nieco dłużej niż godzinie jestem na granicy państwa, którego nie ma, z innym państwem, którego również nie ma. Ze specjalnego regionu administracyjnego Chińskiej Republiki Ludowej, Hong Kongu, do specjalnego regionu administracyjnego Chińskiej Republiki Ludowej, Makau dostać się można na trzy sposoby: albo samolotem albo promem, albo autobusem. Ja wybieram oczywiście opcję nr 3, czyli po drodze. Jak większość z Was wie, z trzech możliwości przemieszczania się: powietrze, woda, ziemia, najbardziej lubię tę ostatnią. Dlaczego? Może, dlatego że najwięcej widać, a może, dlatego że najmniej trzęsie lub buja (chociaż nie zawsze, bo jazda autobusem przez mongolskie pustynie nie była tego potwierdzeniem), a może z zupełnie innych powodów, nad którymi się nie zastanawiam. Po prostu lubię czuć ziemię pod nogami i już. Hm, ale czy kilometrowe, długie mosty i tunele łączące Hong Kong i Makau to też ziemia?

Granica, którą oczywiście trzeba przejść pieszo, nie zwiastuje większych zmian ani w krajobrazie ani w atmosferze. Ot podobni skośnoocy celnicy, jak zwykle paszport, wiza, stempel i jak zawsze miłe powitanie w nowym kraju – „good morning, welcome to Makau”. Dalej też wszystko podobnie: kantor z wymianą walut, informacja turystyczna, dworzec autobusowy i droga do centrum. Dopiero teraz, siedząc już wygodnie w luksusowym autobusie i patrząc przez okno zauważam, że coś się zaczyna zmieniać. Inna architektura, trochę inaczej ubrani ludzie, choć tak samo ich dużo jak w Hong Kongu i chyba wszystko płynie jakby ciut wolniej. Albo tylko mi się wydaje? Autobus jedzie tak wolno jakby mu się nie chciało. Zanim w takim tempie dojadę do centrum, to mam chwilkę, by sobie nieco przypomnieć z tego, co do tej pory czytałem o tym niewielkim skrawku ziemi, żyjącym chyba trochę w cieniu swojego znacznie bardziej znanego sąsiada. 

Makau, zalicza się do najbogatszych regionów świat i leży zaledwie 65 km na zachód od równie bogatego, ale zdecydowanie większego i bardziej znanego Hong Kongu, na przeciwległym brzegu ujścia Rzeki Perłowej (Zhu Jiang). Od północy graniczy z chińską prowincją Guangdong, natomiast od południa i wschodu otoczone jest wodami Morza Południowochińskiego. Nic zatem dziwnego, że dosyć szybko i ono zostało zauważone przez błąkających się po morzach i oceanach, co najmniej od połowy XVI wieku: wielkich odkrywców, poszukiwaczy przygód i kolonizatorów. Właśnie w tym czasie w Makau osiedlili się pierwsi portugalscy kupcy i to właśnie to miejsce uważane jest dzisiaj za pierwszą i najdłużej istniejącą europejską kolonię w Chinach. Portugalczycy przekazali Makau Chinom dopiero 20 grudnia 1999 roku, wspólnie ustanawiając, że obszar ten przez następne 50 lat, a więc do roku 2049 posiadać będzie status specjalnego regionu administracyjnego. Skoro tak – to mamy jeszcze chwilkę, by móc go zwiedzać bez wizy i tych wszystkich formalności, które musiałem załatwiać wjeżdżając do Chin  – myślę, wlepiając wzrok w uciekające za oknem widoki. Ja też mam jeszcze chwilkę.  Autobus do centrum powinien dojechać za jakieś pół godziny, zatem mogę sobie jeszcze trochę powspominać książkowe wiadomości.    

Historia Makau sięga okresu panowania dynastii Qin (221–206 p.n.e.), o której nieraz wspominałem będąc w Chinach. To wtedy tereny dzisiejszego specjalnego regionu administracyjnego ChRL przeszły pod jurysdykcję powiatu Panyu, w prefekturze Nanhai, a pierwszymi odnotowanymi mieszkańcami tego regionu byli ludzie poszukujący w Makau schronienia przed inwazją Mongołów. Podczas sprawowania władzy przez dynastię Ming (1368–1644 n.e.) miała miejsce wielka migracja rybaków z prowincji Guangdong i Fujian i od tego czasu wzrosła pozycja mimo wszystko niewielkiego jeszcze Makau, które aż do przybycia Portugalczyków w XVI w. było mało znaczącą osadą. W 1535 roku portugalscy kupcy otrzymali prawo do zakotwiczania swoich statków w portach Makau i prowadzenia na nich działalności handlowej, jednakże nie mogli wychodzić na ląd. Dopiero około 1553 roku uzyskali tymczasowe zezwolenie na budowanie magazynów na wybrzeżu w celu wysuszenia swoich towarów zalanych wodą morską, co wkrótce zaowocowało pojawieniem się pierwszych prymitywnych kamiennych domów w części miasta zwanej obecnie Nam Van. W roku 1557  Portugalczycy założyli w Makau stałą osadę, płacąc rocznie 500 taeli srebra za dzierżawę i chyba od tego czasu można datować oficjalne powstanie dzisiejszego miasto-państwa.

Potem w 1576 roku papież Grzegorz XIII ustanowił w Makau rzymskokatolicką diecezję, co w znacznym stopniu pomogło rozwijać się miastu, jako port, prowadząc do szybkiego wzrostu gospodarczego, co z kolei stało się powodem zaciekłych, acz nieudanych, starań przejęcia Makau przez Holendrów w XVII. No, a potem przyszły wojny opiumowe, podpisanie 1 grudnia 1887 chińsko-portugalskiego układu w ramach, którego Chiny przekazały swoje prawa do wieczystego posiadania i rządu w Makau Portugalii, itd. W ten sposób powolutku dojechaliśmy i do czasów współczesnych i równocześnie do centrum, bo wyświetlony nad kierowcą napis świadczy, że jesteśmy na miejscu. Opuszczam wygodny autobus, zamieniam teoretyczną, książkową wiedzę na praktyczne zwiedzanie, wierząc, że tym razem spotkanie imaginacji z rzeczywistością nie okaże się bolesnym rozczarowaniem.  

Mam nadzieję, że jeden dzień, to wystarczająco dużo czasu, by i poczuć klimat, i zobaczyć najważniejsze atrakcje i przynajmniej trochę poznać Makau. W końcu to tylko jedno miasto. Nie znaczy to jednak, że wyobrażam sobie, że mam go aż tyle, bym mógł nim dysponować lekkomyślnie. Jak mawiał stary, poczciwy Seneca – „czasu nigdy nie mamy za mało, tylko zbyt wiele go trwonimy”, więc ja, by nie strwonić ani jednej drogocennej minuty, zastanawiam się jak dany mi kilkugodzinny czas w Makau najlepiej sobie zorganizować. Do oglądania jest bowiem sporo i chociaż jasne, że nie wszystko muszę zobaczyć, to jednak chciałbym tak poprowadzić marszrutę, by nie opuścić kilku najważniejszych miejsc zaznaczonych w przewodniku tłustym drukiem, zahaczyć, o te mniej znane, gdzie pewnie nie będzie tak tłoczno, a i może, jak jeszcze starczy czasu, zajrzeć tam gdzie nie zaglądają turyści – takie zaułki lubię najbardziej. Na mapie, otrzymanej w punkcie informacji turystycznej na granicy, zaznaczam sobie kilka najważniejszych punktów: historyczny deptak przy placu de Senado (Largo de Senado), ruiny kościoła św. Pawła (Ruinas de Sao Paulo), fortecę na górze (fortaleza do Monte), największą świątynię A-Ma, dzielnicę hazardową i promenadę przy porcie. Reszta atrakcji typu pomniki, muzea, parki, stare i nowe miejsca kultu religijnego i inne, znajdą się, przynajmniej taką mam nadzieję, same.

Na głównym placu Makau, Largo de Senado, z zadowoleniem stwierdzam, że tym razem wyobraźnia mnie nie zawiodła i żaden ból nie przeszywa mojego ciała. Ależ tu pięknie i zupełnie inaczej niż w aluminiowo-szklanym, angielskim Hong Kongu. Będąc w środku Azji, nagle mam wrażenie, że jakaś niewidzialna moc przenosi mnie nad górami i oceanami, nad atlantyckie wybrzeże do serca Portugalii albo, co jeszcze znakomitsze, gdzieś do byłych portugalskich kolonii w Ameryce Południowej: Brazylii czy Urugwaju. Kolorowe kamienice w kolonialnym stylu, katolickie kościoły z dwiema dzwonnicami, kamienne fontanny, tryskające srebrzącymi się w słońcu kropelkami wody, błękitne mozaiki na ścianach i ulicach, prostopadłe biegnące od rynku uliczki, krzyżujące się z sobą pod kątem prostym i przede wszystkim typowe portugalskie szyldy z nazwami ulic, stanowią, że (jak to mam w takich sytuacjach w zwyczaju), ze zdumienia i zachwytu najpierw otwieram usta, potem szeroko oczy, aż w końcu wyciągam aparat i wszystko uwieczniam na jego karcie pamięci. Na swojej też, ale jako, że ta bywa z wiekiem zawodna, wolę się zabezpieczyć.

Dokąd iść z rynku? Ano nie ma problemu. Drogowskazy, które od tej pory będą mnie prowadzić, wskazują drogę i cel, Bez zastanowienia ruszam zgodnie z ich kierunkiem. Najpierw do ruin kościoła św. Pawła. Sądząc po gęstniejącym z kroku na krok tłumie, wydaje się, że Ruinas de Sao Paulo muszą być największą turystyczną atrakcją Makau. Tak też jest rzeczywiście – tylko w sumie nie jestem pewien dlaczego. Czy schody prowadzące do fasady byłej katedry, służące dzisiaj jako znakomity punkt zdjęciowy, czy może fasada, która jako jedyna ostała się z niegdyś największego chrześcijańskiego budynku całej Azji, a dzisiaj przypomina raczej teatralną inscenizację, czy też może ów przymiotnik „największego” (ongiś największego kościoła) działa jak magnes na przybywających do Makau ludzi. Nie wiem. Wiem jeno, że ludzi jest tu faktycznie mnóstwo i miejscami muszę się ostro przepychać, a miejsce jest naprawdę niepozbawione uroku. Trochę zaskakujące, trochę nietypowe, ale na pewno malownicze. Wejście do podziemi pod byłą już katedrą, dodatkowo wzmaga uczucie przemieszczenia się w czasie i przestrzeni. Teraz już nie tylko wydaje mi się, że jestem w Portugali, ale że dodatkowo jakieś 300 – 400 lat temu. Skoro już tak bardzo odpłynąłem w tę przeszłość, to po wyjściu z katedralnych podziemi nie pozostaje mi nic innego niż wdrapać się na nieodległe pokryte ruinami wzgórze, pospacerować nieco resztkami murów byłego fortu Forteza do Monte i pozostać jeszcze chwilę gdzieś tak w początkach XVIII wieku (fortecę budowano od 1617 do 1626 roku). Same ruiny, jak to ruiny nie zachwycają pięknością, ani nie powalają wdzięczną architekturą. Za to wspaniały widok roztaczający się na miasto z niewysokiego wzniesienia, dosyć ciekawe muzeum, ładna odnowiona latarnia morska i możliwość wycelowania z armaty w najbardziej charakterystyczne punkty miasta: Makau Tower, kasyno gry w kształcie chyba pióropusza, czy kilkudziesięciokilometrowy most przez morze, warte jest pokonania kilku metrów wzwyż.

Skoro ze wzgórza Forteza do Monte zobaczyłem kilka charakterystycznych punktów miasta, to mimo braku drogowskazów (te są tylko w obrębie starego miasta lub wzdłuż wytyczonych turystycznych szlaków, którymi nie bardzo chce mi się spacerować), z dalszą wędrówką nie mam kłopotów. Najpierw przez ładny park, obok największej świątyni A-Ma, którą koniecznie trzeba zobaczyć od środka (tylko nie wolno robić zdjęć) i przez kilka wiaduktów nad bardzo ruchliwymi ulicami, docieram do dzielnicy hazardu z niezliczoną ilością kasyn, z tym największym, górującym nad miastem, w pierwszym rzędzie. Trochę to, tu przypomina Las Vegas, ale faktycznie tylko trochę. Vegas to jednak oryginał, a Makau, chcące, być może mu dorównać, to jednak ciągle tylko nieudolna imitacja. Mimo to – nie powiem, robi wrażenia. Podobnie sytuacja się ma z nadbrzeżnym bulwarem, próbującym wystrojem dorównać tym z śródziemnomorskich lub kalifornijskich kurortów. Imitacje rzymskich murów, restauracje w hiszpańskim stylu, hotele żywcem jak z Los Angeles, wszystko to sprawia, że najpierw jest wielkie Oooo!, a zaraz potem, podobne Eeee. Co i w tym wypadku nie znaczy, że nie warto tu przyjść i przekonać się na własne oczy.

Ogromnym łukiem, obchodząc miasto niejako od drugiej strony, ponownie przez dzielnicę kasyn, która z racji późniejszej godziny, zaczyna powoli się rozświetlać i ożywać, wracam do starego miasta, do placu Largo de Senado, które teraz z budynkami: Leal Senado, Poczty Centralnej, Santa Casa de Misericordia i Kościoła Św. Dominika z biało-żółtą fasadą i zielonymi okiennicami, w świetle zachodzącego słońca, wydaje się jeszcze ładniejsze niż rano. Moim zdaniem to najpiękniejsze miejsce całego Makau. Jedynie mnóstwo ludzi, spory ruch i ścisk trochę psują jego atmosferę. No, ale przecież do czego, jak do czego, ale do ścisku i tłumów ludzi jestem, co najmniej od miesiąca, tzn. odkąd opuściłem najmniej ludną Mongolię na rzecz najbardziej ludnych Chin, już przyzwyczajony i chyba już mi to nawet trochę doskwiera. Chyba już tęsknię za spokojem, za pustą plażą i za ciszą przerywaną jedynie szumem palmowych liści i pluskiem błękitnych fal. Ech rozmarzyłem się ździebko, przeciskając się w kolejce do straganu z tradycyjnym Makauowiańskim jedzeniem. Pork chop bun, czyli bułka z kotletem – aromatycznym zapachem rozwiewa fruwające nad głową marzenia. Cóż, dużo chodziłem, dużo zwiedzałem, to na jedzenie brakło czasu. Tak to już w podróży jest. Parafrazując Hamleta – albo rybki albo pipki hihi. Ja do Makau przyjechałem zwiedzać, a nie jeść, więc nie narzekam. Jem, co mam i gonię autobus. To chyba ostatni, który jedzie do granicy. Koniecznie muszę go złapać, bo chociaż Hong Kong drogi, to i tak tamte ceny to mały pikuś przy tych tutejszych. O noclegu w Makau mowy nie ma.  

Siedząc już w autobusie w drodze powrotnej do Hong Kongu, myślę sobie, że cóż – Amor jakoś strasznie, nie ugodził mnie jedną ze swoich strzał i skłamałbym gdybym powiedział, że Makau to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałem. Z pewnością nie. Jednak skłamałbym również, gdybym przyznał, że będąc w tej części świata, nie warto, choćby na chwilę, wpaść do tej, starej, portugalskiej kolonii. Z pewnością warto. Dzień, dwa lub trzy w Makau to bez wątpienia niezapomniany czas i niezapomniane przeżycie, chociaż bez wielkiego łał.    

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł