Autobus zatrzymuje się w małym miasteczku między wysokimi, pokrytymi śnieżnymi kapami, górami i ku mojemu zdziwieniu i lekkiej rozterce wychodzi tu ponad ¾ pasażerów, w większości młodzieży z plecakami. Wychodzę na chwilę i ja, rozglądam się w koło i czuję, jak z każdym spojrzeniem na otaczające mnie góry rozterka we mnie wzrasta. Jesteśmy w malowniczej miejscowości Franz Josef, położonej u stóp lodowca o tej samej nazwie. Ja wykupiłem bilet do oddalonej o 30 km miejscowości Fox Glaciar, sądząc, że to ona jest bazą wypadową zarówno na lodowiec Fox jak i Franz Josef. Dopiero teraz jeszcze raz spojrzawszy na mapę, dostrzegam swoje niechlujstwo i trochę żałuję pośpiechu z jakim zarezerwowałem 3 noclegi w Fox Glaciar. Żałuję jeszcze bardziej, gdy po przejechaniu krętą drogą w prawie godzinę 30 km dojeżdżam na miejsce. Wioska – chociaż trudno ją nawet tak nazwać, bo jest tu zaledwie kilka domów, z czego większość to hostele i agencje organizujące piesze, samochodowe lub najbardziej atrakcyjne helikopterowe wyprawy w góry, Fox Glocier, nie jest absolutnie tak malownicze jak Franz Josef. Szczęściem, pocieszam się w duchu, nie przyjechałem tu by zachwycać się lub nie, wioskami, tylko po to by poruszać się po górach i lodowcach, a te wydają się być tu, jak i tam równie ciekawe. To, że w jakiś sposób będę musiał wrócić do Franz Josef nie ulega już dla mnie wątpliwości. Pani w recepcji bez zbytnich oporów zgadza się na rezygnację z trzeciej zarezerwowanej nocy, co w znacznym stopniu poprawia mój humor. Dzisiaj zostaję zatem tutaj, jutro wyruszę na lodowiec Fox, a pojutrze skoro świt, autostopem, by dodatkowo za niechlujstwo nie nadwyrężać i tak już szczupłego portfela (bilet autobusowy za owe 30 km między dwoma lodowcami kosztuje 30 dolarów!!!) wrócę do Franz Josef. Tego samego dnia ruszę na szlak na lodowiec i następnego dnia, czyli zgodnie z planem po 3 nocach, pojadę dalej na południe w kierunku Queenstoune. Wszystko pasuje, wszystko się układa więc już się na siebie nie gniewam. Mogę spokojnie ściągnąć plecak, rozgościć się w przytulnym hostelu, podrzucić do pustego żołądka parę od dłuższego czasu oczekiwanych kalorii i wyjść porozglądać się po okolicy, która jakby ją opisał wieszcz jest  „zaiste malownicza…”. Wyobrażam sobie jaka cudowna będzie jutrzejsza wyprawa na odległy o 2,5 godziny Fox Glaciar. Już się nie mogę doczekać.

W hostelu jeszcze wszyscy śpią, gdy ja już po śniadaniu, tylko z zapasem wody i kremem przeciwsłonecznym wyruszam na szlak. Pierwsze 4 kilometry ciągną się trochę monotonnie, szerokim traktem przez las. Jedynym urozmaiceniem jest krótkie odbicie z głównej drogi na wąską ścieżkę i na wiszący stary most, z którego jeszcze niedawno można było podziwiać lodowiec. Dzisiaj z tego miejsca lodowca ani widu ani słychu – dlaczego? O tym za chwilę, a pewnie niektórzy już się domyślają. Wracam na leśny trakt, który kończąc się wpada na asfaltową, dojeżdżającą do dużego parkingu drogę. Tu mimo wczesnej pory panuje już spory ruch. Widać, że znacznie więcej turystów(?) dojeżdża w góry samochodami niż leśną drogą, którą, dopiero teraz zdaję sobie sprawę, kroczyłem zupełnie sam. Nie odpowiem i nie bardzo chce mi się zastanawiać dlaczego tak się dzieje – przecież poranny spacer przez las to dużo większa przyjemność niż jazda samochodem, a na brak czasu pewnie też nikt tu nie może narzekać, bo jak mniemam wszyscy są na urlopie. Nie wiem i wiedzieć pewnie nigdy nie będę. W każdym bądź razie szkoda.

Zygzakiem między zaparkowanymi samochodami przecinam parking, zostawiając związane z nim myśli za sobą. Wychodzę na kamienistą ścieżkę w kierunku lodowca, unoszę wzrok i … i jest pięknie. Oczom moim ukazuje się nie tylko majaczący w oddali lodowy język lodowca Fox, ale niebywale urocza, otaczająca go okolica. Trzeba sobie uzmysłowić, że lodowiec Te Moeka o Tuawe, bo taka jest jego oryginalna nazwa w języku Maori, znajduje się na prawie 3500 m.n.p.m. ma 13 km długości i zajmuje powierzchnię bagatela 35 km2. Ten biały gigant otoczony jest skalistymi, nierzadko kolorowymi skałami i kamieniami poniżej, których roztacza się zielony, gęsty, prawie tropikalny, bo z palmami i paprociami, las. Nie wiem jak wyrazić mój zachwyt. Niemcy z wypiekami na twarzy wypowiedzieliby w tym miejscu jedno, jedyne słowo – herlich, Anglicy westchnęliby – beautiful, Hiszpanie krzyknęliby – que lindo albo hermoso,  a Polacy po prostu, ale za to trzy razy – pięknie, pięknie, pięknie. Tak rzeczywiście tu jest. Nie bez lekkiego żalu, ale to już tak jest za każdym razem, gdy opuszczam  bajeczne miejsca, wracam do hostelu i by wypełnić dzień do pełna, jak kieliszek słodkim  winem, wyruszam na drugą wędrówkę w kierunku jeziora  Matheson. To tylko 6 km, ale niestety asfaltową drogą. Nie mam zatem żadnych oporów wyciągnąć kciuk przed nadjeżdżającą czterokołówką i całą drogę do jeziora przebyć wygodnie jak turysta I klasy na przednim siedzeniu ekskluzywnego samochodu. Spacer wokół jeziora choć z pewnością bardzo sympatyczny, nie dostarcza już jednak takich emocji, jak te pozostawione w górach. Pewnie wrażenia, przynajmniej te estetyczne, byłyby sporo większe, gdyby nie chmury zasłaniające przeciwległe góry. Szkoda, bo to właśnie tu, nad jeziorem Matheson powstają jedne z ładniejszych widokówek Nowej Zelandii, przedstawiające śnieżno–skalne szczyty odbite w srebrzystej tafli jeziora. Mnie pozostaje zrobienie zdjęcia wypełnionej chmurami ramki i ponowne wytężenie wyobraźni, jak kilka dni temu na wzniesieniu w Greymouth, by ujrzeć to co w naturze ujrzeć mi niedane. Dla wszystkich nie posiadających jak ja wybujałej wyobraźni, polecam przeszukanie internetu i odnalezienie paru zdjęć znad jeziora Matheson.

Następnego dnia, przy następnym lodowcu jest nie mniej pięknie niż wczoraj. Może nawet bardziej pięknie – już sam nie wiem. Powoli zatracam wyczucie. Coraz częściej spotykam miejsca, które na mojej skali piękna od 1 do 10 tę skalę przekraczają, co pewnie jest wyczuwalne po sposobie w jakim próbuję je opisać. Lodowiec Franz Josef, do którego właśnie dotarłem, wydostawszy się najpierw skoro świt autostopem z Fox Glacier, potem po zostawieniu plecaka w zarezerwowanym uprzednio hostelu, pieszo asfaltową drogą przecinającą szeroką, rwącą rzekę do parkingu już gęsto obstawionego samochodami i dalej krętą kamienistą ścieżką przez las, aż do skalistych wzniesień, z których już było widać go w oddali, z pewnością do takich miejsc należy. Dzisiaj jak i wczoraj wędrówka na lodowiec nie obywa się bez niespodzianek, urozmaicających tym razem już nie tak monotonną drogę. Nic nie zapowiada, że nagle po prawej stronie ni stąd ni zowąd wyrosną przede mną kolorowe, potężne, skrzące się w promieniach słońca wodospady. Dla mnie, nad wyraz wielkiego miłośnika spadających wód, niespodzianka tym radośniejsza. Kąpieli, a raczej prysznica pod jednym z nich nie mogę sobie odmówić. Zostaję w spodniach, ściągam tylko bluzkę i poddaję się energetycznemu działaniu spadającej z kilkunastu metrów wody. Co mam powiedzieć – herlich, beautiful, lindo czy cudownie. Eeee – nic nie mówię, bo brak słów. Tylko się cieszę. Za chwilę mokry i nadzwyczajnie zadowolony maszeruję w kierunku śnieżnego wywalonego nad skałami jęzora Franca Josefa. To już niedaleko: jedno małe wzniesienie, kilkadziesiąt kamieni i kilkanaście pstrykniętych zdjęć i już jestem. Już jestem suchy i już jestem przed obliczem jej wysokości Franciszka Józefa I. Ten, o dziewiczej czyli w maoryskim języku nazwie Ka Roimate, wprawdzie leży ciut niżej niż Fox, bo na 2955 metrach, jest trochę mniejszy, mierzy tylko 10 km i zajmuje powierzchnię niespełna 32 km2 , ale przynajmniej w moich oczach wydaje się bardziej majestatyczny. Nie wiem dlaczego. Nie, na pewno nie z powodu nazwy. Może pobliskie wodospady niczym służki nadają mu dostojeństwa, a może ogromne kamienie stłoczone pod nim jako poddany lud, sprawiają, że wydaje się bardziej surowy. A może rwąca rzeka Waiko River, którą niczym po czerwonym dywanie spływają do tasmańskich wód srebrne stróżki, dodaje mu królewskiego blasku. Nie wiem. Jakoś podoba mi się bardziej niż Fox Glacier. Ale wiadomo – o gustach się nie dyskutuje więc i dla mnie mało ważne jest, który z lodowców: Franz Josef czy Fox Gleciar jest ładniejszy. Znacznie ważniejsza wydaje się na dzień dzisiejszy dyskusja – co zrobić by nad ładnością obu lodowców mogły zastanawiać się następne pokolenia? Oba lodowe języki kurczą się w zastraszająco szybkim tempie i jeżeli ten proces nie zostanie w jakiś sposób powstrzymany to za niedługo obydwa znikną. Niewiarygodne jest porównanie wystawionych zdjęć z roku 2008 i 2014, na których dokładnie widać ubytek lodu w ciągu zaledwie 6 lat. Tylko w ostatniej połowie poprzedniego wieku lodowce w Nowej Zelandii zmniejszyły się o około 5 km każdy!!!. Pomyśleć że przez 150.000 lat były tak wielkie, że zakrywały lodem wszystkie wierzchołki Południowych Alp, łącznie z Cook Point. Nie do wiary. Nie do wiary jak szybko ostatnio zmienia się nasz klimat.

Wracam spod jeszcze jakby nie było sporego lodowca do bazy, czyli hostelu w centrum turystycznej wioski i nagle, będąc już o krok od celu, wystraszony, przekonany, że rozpoczęła się III wojna światowa, padam w pobliskie krzaki. Ryk kilkunastu helikopterów wynurzonych zza horyzontu,niczym w obrazie Francica Coppoli – „Czas apokalipsy” musi wywołać ciarki na skórze i reakcje obronną typu skok do rowu lub w krzaki. Oczywiście leciutko przesadzam. Nie skaczę w krzaki, nie chowam się do rowu, ale widok i przede wszystkim huk helikopterów na tle powoli zachodzącego słońca przywołuje tak dramatyczne skojarzenia, związane z powietrzną kawalerią lat 60-tych, że nie bardzo wiem co się dzieje. Tutaj dramat naturalnie nie jest tej skali, ale kto wie? To tylko turyści – niektórzy już nie pieszo, nie samochodami, ale helikopterami zwiedzający górskie szczyty i przełęcze, wracają z wycieczki. I kto wie – jeżeli górska, helikopterowa turystyka będzie rozwijała w tym tempie i w tym kierunku to dokąd to doprowadzi?  Moim zdaniem helikoptery lądujące jeden za drugim na pobliskiej polanie nie wróżą niczego dobrego.

Na zakończenie jeszcze jedno zdanie wyjaśniające pochodzenie nazw obydwu lodowców. W roku 1852 podróżnik i odkrywca Leonard Hanper nadał lodowcom nazwy, pochodzące od imion angielskiej królewskiej pary, czyli odpowiednio Victoria i Albert. Jednak pewnie z politycznych pobudek komuś owe nazwy przestały się podobać (skąd my to znamy) i w roku 1865 Julius von Haast zmienił Alberta na Franciszka Józefa I cesarza Austrii, a w roku 1872 Victorii nadano imię Fox Glacier, pochodzące od nazwiska nowozelandzkiego premiera Wiliama Foxa.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł