Trochę zdezorientowany wysiadam na malutkiej stacji kolejowej z dużym napisem Greymouth. Z przewodnika wiem, że jest to największe miasto regionu West Coast (zachodniego wybrzeża) południowej wyspy Nowej Zelandii. Rozglądając się wkoło trudno mi sobie wyobrazić, że coś największego może być jednocześnie tak małe. Na dodatek podobno jeszcze się kurczy. Spis ludności w 2013 roku odnotował niecałe 6000 mieszkańców co stanowiło 5 % spadek w porównaniu ze spisem z roku 2006(!)

Przemierzając kilka poprzecznych ulic w kierunku hostelu, zmieniam szybko w głowie plan, który pierwotnie zakładał zatrzymanie się w Greymouth na dwa, a może nawet trzy dni. Myślę że byłaby to znaczna strata czasu, którego nie mam już zbyt wiele i nie zamierzam nim szastać. Zostanę tu tylko do jutra – decyduję. Bardzo miła właścicielka hostelu Duke, do którego właśnie dotarłem, w kilku słowach przekonuje mnie, że nie będzie to aż tak zmarnowany czas jak mi się wydaje . Pewnie nie jestem pierwszym plecakowiczem, który nie widząc nie ciekawego w okolicy postanawia czym prędzej jechać dalej, a właściciele hosteli i hoteli robią wszystko by zatrzymać każdego jak najdłużej. Z tego powodu Greymouth godne jest polecenia. Hostele, a zwłaszcza Duke, który serdecznie polecam, są naprawdę bardzo schludne, czyste i nad wyraz dobrze wyposażone, a obsługa nadzwyczajnie miła. Pani zachęca do rowerowej wycieczki wzdłuż rzeki, zapewniając wszystko co do tego potrzebne, czyli rower i kask – wszystko gratis. Poleca spacer na wyniosłą ponad miastem górę równocześnie wyrysowując na mapie drogę prowadzącą na szczyt. Poza tym nie omieszkuje polecić kilku podobno fantastycznych knajp i spaceru po starym górniczym mieście. Już, już miałaby mnie przekonać bym faktycznie zatrzymał się zgodnie z pierwotnym postanowieniem na dłużej, ale … jest jedno ale – pogoda. Co mi z rowerowych przejażdżek i górskich wędrówek skoro nad miastem zbierają się gęste chmury, grożące lada chwila potężną ulewą. Nie zmieniam decyzji – jutro jadę dalej. Niemniej w miarę możliwości spróbuję zobaczyć wszystko o czym właśnie się nasłuchałem. Autobus  odjeżdża jutro w południe, zatem czasu mam wystarczająco. Z nadzieją, że wypożyczony w hostelu rower będzie szybszy od nadciągających chmur i uda mi się wrócić przed deszczem, wyjeżdżam w kierunku ujścia rzeki Gray do tasmańskiego morza. Pedałując wzdłuż rzeki przy okazji odgaduję pochodzenie nazwy miasta Greymouth. Grey to nazwa rzeki, a mouth po angielsku to ujście, czyli analogicznie do naszego Świnoujscia u ujściu Świny, Greymouth to Greyoujście. A dlaczego rzeka nazywa się river Grey. A to już następna historia z pewnym humorystycznym niemiecko-polskim pierwiastkiem. Czytając, że pierwszym przybyłym w te strony Europejczykiem był niejaki Thomas Brunner, musiałem się uśmiechnąć, wyobrażając sobie, że był to przodek Hermanna, nieudolnie próbującego co rusz wykręcić jakiś numer kapitanowi Klosowi. Nie ze mną te numery Brunner chciałoby się powiedzieć, ale ale … wróćmy do rzeczywistości, czyli do roku 1846. Kiedy to właśnie pradziadek Brunner, przybywszy do doliny, do której ja dotarłem 172 lata później, odkrył w niej węgiel kamienny i założył górniczą osadę. Na cześć znanego nowozelandzkiego polityka Georga Edwarda Greya nazwał rzekę nie swoim (jak się okazuje nie każdy Brunner to świnia), a jego nazwiskiem. W woli dokładności uściślić muszę, że przed przybyciem Thomasa Brunnera, dolinę zamieszkiwali już Maorysi, a dzisiejszy Greymouth nosił i w niektórych zapisach nosi nadal nazwę Mawhera.

Jeszcze dobrze nie przyswoiłem sobie wszystkich tych wiadomości, a już jestem u ujścia rzeki, na wysuniętym w głąb morza betonowym półwyspie. To faktycznie bardzo blisko miasta. By sobie powrót nieco wydłużyć wracam trochę naokoło. Najpierw brzegiem morza, a potem jakimiś krętymi dróżkami, bardzo szybko w kierunku miasta i suchego hostelu. Rower okazuje się wolniejszy od chmur i nic już nie jest w stanie ochronić mnie przed spadającym gwałtownie deszczem. Na dzisiaj koniec atrakcji plenerowych – myślę, coraz szybciej kręcąc nogami. Resztę dnia z lubością spędzam w dużej wyposażonej we wszystko co trzeba kuchni, przygotowując sobie wreszcie, od dawna obiecany, solidny obiad z porcją pieczonego mięcha. Kto wie kiedy znowu będę miał takie warunki. W takich momentach żałuję, że nie wszystko można zrobić na zapas. Szkoda, bo właśnie mam niesamowitą ochotę najeść się na zapas i mieć parę dni z głowy gotowanie. Nie można – no trudno, pakuję w siebie ile mogę, nie licząc się z kaloriami. W podróży to nie problem. Spala się je szybciej niż zdążą się odłożyć w formie tłuszczu. Już jutro przecież czeka mnie wędrówka na wprawdzie niewysoką, ale jednak najwyższą górę w okolicy 160 m.n.p.m  ;-).

Następny dzień zaczyna się bardzo sympatycznie. Nie tylko pogoda przez noc znacznie się poprawiła, ale na dodatek dostaję jeszcze gratisowe śniadanie, które nie dość, że nie zdarza się w każdym hostelu to jeszcze zaskakuje obfitością i różnorodnością. Po raz drugi jestem pod wrażeniem hostelu Duke.

Natomiast troszkę rozczarowuje spacer na najwyższe w okolicy wzniesienie. Nawet trudno 40 minutową przechadzkę nazwać wędrówką. Droga wijąca się przez wyglądający jak tropikalny las nie poraża pięknością, a brak punktów widokowych jest już w ogóle nie do zaakceptowania. Jakieś dwa prześwity między bujną roślinnością, na tyle duże, że z trudem mieszczę nie tylko oko, ale i lufę obiektywu, owocują kilkoma niezbyt okazałymi zdjęciami. Cały czas mam jednak świadomość, że najpiękniejsze widoki, jak to zwykle w górach bywa, czekają na szczycie. Tym razem srogo się mylę. Szczyt pokryty drzewem koło drzewa tak gęsto, że oko wykol, a i tak niczego nie dojrzysz. Zostają zatem tylko te dwa już wspomniane miejsca, a cały spacer potraktować należy bardziej w kategorii zdrowotnej aktywności niż krajobrazowej wycieczki. To też dobre pocieszam się w myślach i schodzę do miasta. Ale przedtem wracam jeszcze na chwilkę do owych dwóch prześwitów. Pierwszy rozlegający się na miasto i ujście Rio Grey, zachwycając swym kolorytem i sielankowym nastrojem skutecznie zasłania tragedie, jakie od czasu do czasu nawiedzają tę wydawałoby się spokojną na co dzień górniczą osadę. Oprócz kopalnianych eksplozji niszczących to co pod ziemią i pochłaniających każdorazowo kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt śmiertelnych ofiar – ostatnie 18.01.1967 roku wprawiły w żałobę 19 górniczych rodzin, a 19.11.2010 aż 29, to jeszcze czasami nad okolicę nadciągają złowieszcze tornada, niszcząc to co na ziemi. Ostatnio mocno powiało w latach 2001 i 2003, a bardzo mocno w roku 2005. Nic więc dziwnego, że tak jak wspomniałem na początku artykułu, Greymouth powoli się wyludnia.

Przechodzę na  drugą stronę góry. Tu widok nie przykrywa już sobą żadnych tragedii. Spokojnie można zatopić wzrok w bezkresnej zieleni doliny rzeki Grey i strzelającymi za nią w niebo szczytami nowozelandzkich Alp. Szkoda, że chmury przysłaniają dzisiaj najwyższy z nich Mount Cook  3.724 m.n.p.m (do 1991, 3764 m.n.p.m. – wtedy to po raz pierwszy obsunęły się skały i Cookowi ubyło 10 metrów, a w 5 lat później z tego samego powodu znowu 30 metrów), bo podobno robi kolosalne wrażenie. Cóż – tym rarytasem muszę się niestety obejść bez smaku. Jednak patrząc na to co natura łaskawie raczy mi odsłonić i mając w pamięci obrazy wczorajszych ośnieżonych skalistych wierzchołków, z łatwością mogę sobie wyobrazić jakby to wszystko przede mną wyglądało gdybym czarodziejskim ruchem ręki mógł rozgonić chmury. W końcu od czego ma się wyobraźnię 😉 – czasami trzeba jej użyć.

Tym samym ruchem ręki, którym przed chwilą rozsunąłem chmury, przecieram przywołane wyobraźnią obrazy, spoglądam na zegarek i – o rany! Zaraz odjeżdża mój autobus. Tak szybko nie schodziłem jeszcze z żadnej góry. Prędko do hostelu, jeszcze szybciej zarzucam plecak i truchtem, bo z ciężarem biegnę na stację. Ufff, ufff – zdążyłem. Za chwilę ruszam w kierunku olbrzymich lodowców Fox Glacier i Franz Josef.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł