Do Queenstown ciągną mnie teoretycznie dwie sprawy. Pierwsza to ta, że miasto uważane jest za jedno z ładniejszych w Nowej Zelandii, a co za tym idzie, okrzyknięto je turystyczną stolicą południowej wyspy. Że tak jest w rzeczywistości przekonuję się już przy internetowej rezerwacji noclegu. Miejsc brak – taki napis pojawia mi się przy każdym wyszukanym tanim hostelu. Oj chyba długo tam nie zabawię – myślę nie przerywając szukania. Najtańsza opcja jest dwukrotnie droższa od dotychczasowych, wobec czego rezerwuję tylko jedną noc, pozostawiając otwartą opcję rozejrzenia się na miejscu za czymś rozsądniejszym i ewentualnie przedłużenia pobytu w zdaje się faktycznie turystycznej Mekce Nowej Zelandii. Druga sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Pisałem już, że mam niezmierną ochotę powędrować sobie przynajmniej jedną z kilkudziesięciu malowniczych nowozelandzkich tras. Wybrałem już nawet którą. Ruoteburn to jeden z najładniejszych (niektórzy twierdzą, że najładniejszy, ale co ja myślę o takich rankingach pisałem w którymś z poprzednich artykułów) szlaków. Kłopot w tym, że 32 km trasa przecina ponad 100 kilometrowe pasmo górskie i aby wrócić do punktu wyjścia trzeba albo całą drogę przejść dwa razy, albo autobusem objechać góry co zajmuje cały dzień i trochę dolarów. Przejście 64 km przez góry z całym ekwipunkiem, czyli ciężkim plecakiem nie wchodzi w żaden sposób w rachubę. Jako, że Queenstown leży z jednej strony gór, a Te Anau, do którego i tak chcę jechać by popodziwiać tamtejsze fiordy, z drugiej przeto wymyśliłem, że w Queenstown zostawię plecak, pojadę autobusem do Te Anau i zwiedziwszy fiordy wrócę tu przez góry szlakiem Routeburn i odebrawszy plecak pojadę dalej na południe do Invercargill.
To wszystko jednak ma się dopiero wydarzyć. Na razie siedzę w autobusie, który przed chwilą odjechał z Franz Josef. Miejsce mam przy oknie i po raz kolejny przemierzając Nową Zelandię z północy na południe, nie mogę odkleić twarzy od szyby. Zastanawiam się jak piękny musi być Queenstown skoro droga do niego już jest tak cudowna. Jedziemy wzdłuż jeziora Wanaka z lazurowymi, błękitnymi i seledynowymi wodami. Przecinamy park Narodowy Aoraki z najwyższym szczytem Nowej Zelandii Mount Cook (w originale, czyli w języku Maorysów, to Aoraki) 3.724 m.n.p.m. pokrytym grubą, śnieżną czapą. Mijamy kilkanaście srebrzystych rwących, górskich rzek i niezliczone, powalające swym urokiem wodospady. Próbuję choć cząstkę jej wspaniałości umieścić na stałe na karcie pamięci mojego aparatu, ale to na nic. Nie sposób okiem obiektywu objąć roztaczającej się po obu stronach panoramy, tym bardziej, że dodatkowo ogranicza rama. Odkładam zatem nieudolne fotografowanie i powtórnie przykleiwszy twarz do szyby chłonę wszystkimi zmysłami, zapierające dech widoki, starając się niczego nie uronić i jak najwięcej zapamiętać. Kierowca jakby przeczuwając lub znając pasażerów (przecież wozi takich jak ja tą trasą codziennie), zatrzymuje się kilka razy na krótkie sesje fotograficzne, robiąc sobie przy okazji przerwę od trzymania kierownicy. On odpoczywa, a my tymczasem ścigamy się w uchwyceniu jak najlepszego ujęcia. Widok góry z lewej, zielonej jak wiosenny sad i pstryk. Wzrok w prawo na skalisty szczyt, odbijający się w promieniach świecącego wysoko nad nami słońca niczym noworoczne fajerwerki i znowu pstryk. Przed nami dolina i wijąca się w niej srebrzystej rzeka, podobna do wstążki na świątecznym prezencie i pstryk. świat jest w tym miejscu po prostu tak fantastyczny, że by go opisać brak mi słów, przeto tylko pstryk, pstryk, pstryk. Może fotki powiedzą więcej niż klawiatura mojego komputera wystuka.
Trochę żal, że droga, mimo iż długa i jako, że pełna zakrętów, podjazdów i zjazdów, męcząca, dobiega końca. Wysiadam w samym centrum gwarnego Queenstown. Obwieszony plecakami, maszeruję szeroką, ale pełną ludzi promenadą wzdłuż jeziora. Przepychając się między stolikami gęsto rozstawionych kafejek, barów i knajp, mijając niezliczoną ilość agencji turystycznych, reklamujących szeroki wachlarzy atrakcji: od pieszych wędrówek po okolicznych wzgórzach, przez wyprawy konne, rowerowe, samochodowe, wycieczki jachtem po zatoce, skoki bangi, loty spadochronowe itd., itp., na lotach helikopterem kończąc, coraz bardziej mi się wydaje, że szybko stąd ucieknę. Mimo iż miasto faktycznie jest nad wyraz urokliwe, to jednak szum, gwar, tłok i to wszystko co zawsze i wszędzie towarzyszy każdemu tak turystycznemu miejscu, bardziej mnie odpycha niż zachęca do pozostania tu dłużej niż to konieczne. Naturalnie z ogromną radością wykorzystam walory ślicznie usytuowanego nad jeziorem miejsca i zwiedzę wszystko co tylko zdążę, a jutro bez szukania następnego noclegu wyruszę dalej na południe szukać ciszy i spokoju. Brudny, źle wyposażony i ponad miarę drogi hostel, do którego dotarłem po 20 minutach, tylko utwierdza mnie w podjętej właśnie decyzji. Nie tracąc czasu, zostawiam plecak, biorę parę niezbędnych rzeczy i chcąc maksymalnie wykorzystać swój krótki pobyt w krzykliwej i tłocznej stolicy rozrywki, czym prędzej wychodzę na miasto. Szybko mijam parę ruchliwych ulic. Pierwsze kroki kieruję w stronę kolejki linowej, wyciągającej chętnych by spojrzeć na miasto ze szczytu Bob`s Peak na wysokość 450 m. Tym razem, chyba nie tylko z braku czasu, ale i zwykłego lenistwa skorzystam z czteroosobowej gondoli, która strome zbocze pokonuje w kilkanaście minut. A jednak nie. Nie jadę. Przy samej kasie, spojrzawszy na chowające się za górą słońce, przestraszony, że ukryje się za nią szybciej niż ja na nią wjadę rezygnuję z kupna biletu, pozostawiając tę atrakcję do jutra. Autobus mam dopiero po południu, także jutro też sporo mogę zdziałać. Dzisiaj pozostaje mi tylko wieczorny spacer po mieście. Przy okazji zahaczam o stary cmentarz, odwiedzam niewielką kapliczkę, zaglądam do paru rockowych kafejek, smyram gołymi stopami gorący piasek miejskiej plaży, a przede wszystkim siedząc pod palmą na ławce, przyglądam się i nadziwić się nie mogę, pięknu otaczającej miasto zatoki jeziora Wakatipu. Niczym modelkę na wybiegu fotografuję ją z każdej strony, nie mając pewności czy uda mi się chociaż w niewielkim stopniu oddać na zdjęciu jej urok. Urok, który jak widać po ilości siedzących dookoła z wytrzeszczonymi oczami turystów, nie tylko mnie urzekł.
Rankiem zgodnie z planem wyjazd kolejką na platformę widokową ponad miastem i łaaaaaał. Zawsze ilekroć wjeżdżam czy wchodzę na jakąś górę, wiedząc, że na jej szczycie czeka mnie fascynujący widok, nie mogę powstrzymać utraty tchu i wybałuszonych oczu. Z twarzą przypominającą wyjętą z wody rybę, stoję przez kilka sekund nie mogąc uwierzyć w to co widzę. Kocham te momenty. Dla nich jestem gotów wspiąć się lub wjechać na każdą górę.
Tutaj jako, że miejsc widokowych jest kilka, a zdobycie góry nie wymagało ode mnie ani wysiłku ani czasu potrzebnego na wejście i zejście, mogę cieszyć nie tylko chwilkę, ale całą dłuuuugą chwilę. Stoję tu, stoję tam. Pstrykam tu, pstrykam tam i jestem bardzo, bardzo szczęśliwy. Jakby tego było mało po powrocie do miasta dalej robię to co najbardziej lubię, czyli wędruję i podziwiam. Tym razem trasa wjedzie wokół zatoki. Droga jest tym sympatyczniejsza, że nie tylko można podziwiać z niej widok na błękitne wody zatoki i położone na drugim brzegu miasto, ale dodatkowo prowadzi przez królewskie ogrody. Zadowolenie moje dzisiejszego ranka podnieść można nie tylko do kwadratu, ale z pewnością do sześcianu.
Powrót do hostelu po plecak, trochę studzi mój gorący poranny nastrój. W dalszym ciągu nie jestem pewien, czy zostawić tu plecak, jechać do Te Anau, przejść przez góry i tu wrócić czy jechać z całym sprzętem i w te Anau zastanawiać się co dalej? Niesympatyczny, brudny, drogi hostel, nie budzi takiego zaufania by zostawiać w nim na kilka dni cały dobytek. Miasto też mimo iż piękne, swym gwarem i tłumem nie zachęca do powrotu. Z kolei chęć przebycia jednej z najładniejszych górskich tras Nowej Zelandii bardzo korci, a taka wycieczka z plecakiem będzie niemożliwa. Co robić? Może, w Te Anau znajdzie się jakieś inne rozwiązanie? Może? Biorę plecak, nie chcę rozstawać się z nim na tak długo (w drodze nigdy nie wiadomo co się przytrafi i uzależnianie się od powrotów w określone miejsce czasem może być uciążliwe). Zamiast hamletyzować – jeszcze raz tu być albo nie być, koncentruję się nad nowym planem, który każe mi z całym dobytkiem pojechać do stolicy fiordowej części Nowej Zelandii do Te Anau i tam spokojnie raz jeszcze się nad wszystkim zastanowić. Moje wyraźnie słyszalne consciense, utwierdza mnie w poczuciu, że czynię słusznie. Zadowolony zarzucam plecak, biorę torbę i tą samą drogą, którą szedłem wczoraj szukając hostelu, wracam na przystanek. Autobus do Te Anau odjeżdża za pół godziny.