Zanim z półdzikich terenów północnej Kambodży wjadę do wielkomiejskiej cywilizacji stolicy kraju Phnom Penh, postanawiam się jeszcze chwilę po drodze zatrzymać w niewielkim, ale stosunkowo znanym Sen Monorom. Kilka dni między ludźmi pewnie mi się przyda by z butów zrzucić błoto gliniastych bezdrożny, z ubrań wilgoć i mech deszczowych lasów, a z siebie buszmeńskie nawyki nim znowu zacznę stąpać po chodnikach I miejskich parkach. To jednak nie jedyny powód, dla którego zatrzymuję się w stolicy prowincji Mondulkiri. Powody są jeszcze dwa: sama nazwa Mondulkiri (znacząca tyle co miejsce gdzie się schodzą góry) zapowiada, przynajmniej tak mi się wydaje, fajne widoki i głośny, o ile nie na całą południo-wschodnią Azję to na pewno na całą Kambodżę – Elephant Valley Projekt. Niestety, jedno i drugie mnie rozczarowuje. Krajobrazy wcale nie są takie jakich się spodziewałem, przetłumaczywszy sobie nazwę prowincji i gdyby nie to, że w ciągu całodniowej wędrówki po okolicy znalazłem dosyć fajny Wodospad Monorom, to byłby to jeden z nudniejszych spacerów, jaki ostatnimi czasy sobie zafundowałem. Natomiast to drugie, tzn. wszystko co się kręci wokół projektu ochrony słoni potraktowałem najpierw trochę cum grano salis, myśląc, że jest to pewnie ściema lub wabik na turystów. W całym mieście nic tylko plakaty, reklamy I zdjęcia natomiast żadnych informacji więcej. Dopiero gdy trochę więcej poczytam o tym przedsięwzięciu w internecie rozumiem, że być może ma to sens. Szkoda, ze zrobiło się już zbyt późno by samemu wziąć w tym udział. Nic jednak straconego. Jak wyczytałem takich projektów w Indochinach jest więcej także może jeszcze gdzieś będzie okazja i może też cena będzie ciut atrakcyjniejsza. Ta tutaj, przynajmniej mnie, odstrasza – 85 dolarów za dzień, 55 dolarów za pół dnia.

Cóż to takiego jest ten Elephant Valley Projekt? Otóż z grubsza chodzi w nim o to, by ratować przemęczone, schorowane lub okaleczone słonie, będące do tej pory na usługach okolicznej ludności. W tym celu twórcy projektu próbują objąć ochroną dość duże okoliczne tereny, by odkupione słonie mogły cieszyć się względną wolnością. To oczywiście sporo kosztuje. Turyści gotowi zapłacić w.w pieniądze, które przeznaczone są na leczenie i utrzymanie słoni oraz zagospodarowanego dla nich terenu, mogą przez cały albo pół dnia nie tylko przypatrywać się żyjącym na wolności największym lądowym ssakom, ale mogą też pomagać w pracy przy nich (opatrywanie skaleczeń, dokarmianie, ale nie karmienie, kąpanie itp.) Mimo, że żałuję, że zbyt późno zrewidowałem swój pogląd na prace dotyczące poprawy bytu miejscowych słoni to przynajmniej się cieszę, że w ogóle się o tym dowiedziałem.  Solennie sobie obiecuję, że przy następnej okazji przyjrzę się takiemu projektowi z odległości współuczestnika.

Co jednak najbardziej zapadnie mi w pamięci z krótkiego pobytu w Mondelkiri to na pewno miejsce mojego trzydniowego zakwaterowania. Pozwalam sobie tym razem na pewna rozrzutność i zamiast w małym kilkuosobowym pokoju w jakimś tanim hostelu nocuję w jeszcze mniejszym, ale za to moim własnym domku z bambusa na terenie bardzo atrakcyjnego Nature Lodge. Na elegancko utrzymanym terenie, 2 km za centrum miasteczka, ustawionych jest około 30 mniejszych i większych bungalowów, wybudowanych tradycyjną khmersą metodą z bambusa – niektóre na palach, niektóre na kurzych stopkach, niektóre na ziemi, a wszystkie razem w połączeniu z czystymi wykafelkowanymi sanitariami, przestrzenną dobrze zaopatrzoną restauracją, wysokimi palmami, kwiecistymi krzewami i estetycznymi trawnikami, tworzą przecudowne miejsce na kilkudniowy odpoczynek i przeistoczenie się z północnego buszmena w środkowo-kambodżańskiego mieszczucha. Dzisiaj wieczorem, nocnym autobusem, ruszam do stolicy.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł