Nowy Rok mija, a pogoda poprawić się nie chce. To oczywiście bardzo niedobrze. Nie wyobrażam sobie by, do i tak już trudnej drogi, dołożyć kolejny stopień trudności – deszcz. A skoro sobie nie wyobrażam, to nie pozostaje nic innego jak go przeczekać. Prognozy niestety nie przewidują poprawy pogody przez najbliższe parę dni. No to skoro tak, to decyduję się czekać, ale nie bezczynnie. Sam sobie robię świąteczny prezent – wynajmuję na trzy dni najmniejszy z możliwych samochodów (jest środek wakacji to ceny w wypożyczalniach wyśrubowane są do oporu) i ruszam zwiedzać środkową, czyli górzystą część wyspy samochodem. Rowerem nie dałbym rady wszędzie dotrzeć, zwłaszcza w górzystych terenach, a tak przynajmniej oczekując poprawy pogody zobaczę Nową Zelandię z trochę innej perspektywy niż planowanego rowerowego siodełka.

Plan mam taki: najpierw pojadę do leżącego dokładnie w środku wyspy jeziora Taupo, potem na wschodnie wybrzeże, następnie ze wschodu przez park z najwyższym wulkanem na zachodnie wybrzeże i z powrotem objeżdżając Taupę od zachodu wrócę do Rotoruy. Mam na to trzy dni czyli chyba w sam raz.

02 stycznia 2018 rano – ruszam malutką Suzuki na południe. Ha to ci dopiero radość. Nie, nie żeby tam widoki czy coś takiego. Jeszcze nie. Na razie radość sprawia sama jazda. Nie dość, że jadę lewą stroną drogi, siedząc z prawej w samochodzie, to na dodatek wszystko inne też jest na opak. Kierunkowskaz włącza się i wyłącza prawą ręką, a wycieraczki lewą. Radio obsługuje się lewą ręką, gdy w tym czasie prawa spoczywa na podłokietniku na drzwiach. Oj potrwa trochę zanim, nie będę wsiadał z lewej strony i chcąc mignąć kierunkowskazem nie włączał wycieraczek. Zabawa jest przednia. Następna radość czeka na mnie już 27 km za Rotoruą. Drogowskaz  wskazuje, że tu jest Wai-O-Tapu Terma. Chyba najczęściej fotografowane miejsce północnej wyspy Nowej Zelandii – tyle wiem z przewodnika. No to jakże nie zatrzymać się i nie wejść, tym bardziej, że ku mojemu zdziwieniu bilety wstępu nie są aż tak drogie. Jeżeli komuś by się wydawało, że po trzech dniach pobytu w Rotorurze termy i gajzery już mi się znudziły, to stanowczo mówię, że nie!. Rzut oka na zamieszczone poniżej parę z kilkudziesięciu zdjęć jakie tu pstryknąłem, potwierdzi moje zdanie. Prawda, że cudnie? Przez termalny teren Wai-O-Tapu prowadzą trzy ścieżki. Każda w kształcie koła i każda zawiera jeden punkt styczny z następną. Można zatem obejść albo jedno kółko – czerwone, albo dwa w kształcie ósemki – czerwone i pomarańczowe albo trzy, czyli taki czerwono-pomarańczowo-żółty bałwanek. Wybieram naturalnie bałwanka co powinno mi zająć około 2,5 godziny. Zajmuje ciut więcej, bo nie sposób tak na szybko napatrzeć i nadziwić się piękności świata na tym zaledwie małym jego skrawku. Łaknę, chłonę i pstrykam ile wlezie. Inna sprawa, że nie tylko kalejdoskop kolorów wstrzymuje spacer, po tym jakby to nazwali Niemcy „Wunderlandzie”, ale i od czasu do czasu spadający rzęsisty deszcz. Nie gniewam się na niego. W końcu gdyby nie on to pewnie w ogóle by mnie tu teraz nie było tylko pedałowałbym gdzieś w innym kierunku.  Niech więc sobie siąpi – na zdrowie, byle bez przesady.

Przed samy Taupo niespodzianka numer trzy. Wairakei Terraces, czyli ośrodek Spa z basenami z gorącą źródlaną wodą. I znowu aż się prosi by wejść i zażyć kąpieli, tym bardziej, że cena znowu nie wygórowana.  No tak, ale tu 10 dolców tam 10 dolców i się nazbiera to raz, a dwa mam wynajęty samochód żeby zobaczyć jak najwięcej natury Nowej Zelandii więc chyba szkoda mi czasu na wylegiwanie się w basenach. Tym razem nie daję się namówić i z pewnym żalem ruszam dalej. Żal znika szybciej niż można by się spodziewać. Już parę kilometrów dalej napotykam cudny wodospad Huka, któremu poświęcam zaoszczędzony na basenach czas. A to jeszcze nie koniec. Jadąc wzdłuż rzeki w górę od wodospadu znajduję coś przy czym, przynajmniej moim zdaniem, nawet najpiękniej urządzone ośrodki  SPA z gorącymi kąpielami czy bez, nie mają żadnych szans. Zakole kryształowo przeźroczystej rzeki, w cieniu wysokiej góry pokrytej bujną zieloną, tropikalną roślinnością, to jest to czemu nie mogę się oprzeć. Jednak co natura to natura. Wciągam kąpielówki i skaczę do wody. Tu z ochotą i dziką radością spędzam dłuższą chwilę. Szkoda, że nie mam ze sobą mojego campera. Pewnie nie zostałbym tu dłuższą chwilę, a dzień lub dwa. Ale cóż – inna podróż inne przygody. Wykąpany, wysuszony i max zadowolony gonię dalej. Za miastem Taupo, odbijam trochę na wschód wjeżdżając w niewysokie, ale strome góry. I tu następna niespodzianka tym razem przykra. Pogoda załamuje się już totalnie. Z grubych ciemnych chmur spadają grube ciemne krople deszczu. Na szczęście deszcz robi sobie od czasu do czasu dłuższą lub krótszą przerwę na … na niepadanie. No i szczęściem wbiłem się w jedną z takich dłuższych przerw na parking z oszałamiającym widokiem na wodospad, którego nazwy nigdzie nie znalazłem. Zauważyłem tylko kątem oka szyld z napisem punkt widokowy i to tyle. Aż tyle, bo punkt jak punkt, ale widok wspaniały. Tym bardziej, że moi wierni czytacze wiedzą, że nade wszystko  uwielbiam wodospady.

Wjeżdżam jeszcze trochę w góry, potem zjeżdżam w kierunku Napier, miasta w zatoce na wschodnim wybrzeżu i pogoda się zmienia jak nożem uciął. Po chmurach i po deszczu nie ma śladu. Cudnie – myślę i dodaję gazu, by jak najwięcej słońca wykorzystać na plaży. Szybciutko szukam blisko brzegu dogodnego parkingu, zostawiam samochód i ostatnie godziny przed zachodem słońca szwendam się po malowniczym, niczym żywcem przeniesionym z lat 30-tych poprzedniego wieku mieście, spaceruję po szerokim deptaku, no i oczywiście moczę nogi w niezwykle spokojnych wodach Oceanu Spokojnego. Jest jeszcze wysoki klif, na który chętnie bym się wdrapał. Tę atrakcję jednak pozostawiam już sobie na jutro. Dzisiaj muszę jeszcze przyrządzić jakąś polową kolację i znaleźć miejsce na nocleg. Nie szukam. Nie chce mi się. Zostaję na parkingu przy morzu tak jak stoję. Tu jest naprawdę uroczo i szkoda mi się stąd ruszać. Namiotu nie będę rozbijał, bo nie ma gdzie. Spróbuję przekimać w aucie. Rozkładam tylne siedzenia łącząc je z płaszczyzną wąskiego bagażnika, na to kładę karimatę i jakimś cudem (chyba już sporo schudłem, jadąc tyle kilometrów na rowerze) mieszczę się w tym małym samochodziku i nawet o dziwo mam wygodnie. Dobrze jest – to moja ostatnia myśl. Gaszę słońce, nakrywam się śpiworem i jest bardzo przyjemnie.

Rankiem już tak przyjemnie nie jest, bo kości od spania w pozycji embrionalnej jednak trochę bolę. A jak bolą to trzeba je rozruszać. A jak rozruszać to najlepiej szybkim spacerem. A jak szybki spacer to najlepiej pod górę. Wszystko mam. Pogoda jest, góra jest (ten już wczoraj napomknięty klif), ochota na spacer też, to nic tylko iść. Widok z góry skutecznie leczy ból kości, a gorąca kawa i śniadanie nad brzegiem Pacyfiku powoduję, że o niewygodach nocy już zapomniałem. Wschodnie wybrzeże Nowej Zelandii jest piękne zobaczymy jak będzie na zachodzie. Ruszam tą samą drogą, którą wczoraj przyjechałem w kierunku centrum, czyli jeziora Taupo i potem dalej na zachód.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł