Przejechałem bramę dżungli i znalazłem się w dolinie Chanchamayo, jednym z największych rejonów uprawy kawy, a na trochę niższych terenach kakao. Nie mogę oderwać oczu od otaczających mnie gęsto pokrytych tropikalnym lasem gór, z których co rusz opadają niczym srebrne wstążki migające w słonecznych promieniach wodospady, a od czasu do czasu przepływające przez drogę strumienie (w porze deszczowej zamieniające się w rwące rzeki – ale o tym później) dodają otaczającym mnie widokom egzotycznej oprawy.
Siedem kilometrów za La Merced (jednym z większych miasteczek w dolinie) w Nijandaris, po prawej stronie szosy nie sposób nie zauważyć domu, w którym mieszka pan Mieczysław Sobczak z Zielonej Góry. Nie sposób po pierwsze dlatego że jest duży (miejscowi zwą go casa grande), a po drugie dlatego że stojący przed nim szyld z daleka informuje o polskości tego miejsca. Hotel Polonia musi w centralnej dżungli w Peru rzucać się w oczy. Rzucił i mi się. Parkuję przed szyldem, pukam w kutą bramę i już za chwilę poznaję Mietka – bo tak teraz nazywać będę pana Mieczysława, który zaprosił mnie w swoje peruwiańskie progi. Hotel Polonia okazuje się jeszcze bardziej polski, gdy po wejściu do środka słyszę polską mowę. To Kuba i Michał, chłopaki z Kielc mieszkający od paru lat w Limie, przyjechali właśnie do Mietka w odwiedziny a zarazem na krótki urlop. Tu muszę zaznaczyć, że Lima, mimo że oddalona zaledwie o niecałe 300 kilometrów, leży w zupełnie innym paśmie klimatycznym i dolina Chanchamayo z miasteczkiem La Merced stanowi dla jej mieszkańców niezłą bazę urlopową. Peru całościowo można podzielić na trzy strefy klimatyczne: Pustynną wzdłuż wybrzeża, do której zalicza się Lima, dalej na wschód wysokogórską z lodowcami na ponad 5000 metrów i tropikalną z prawie stałymi temperaturami przez cały rok, ale z dwiema porami. Od listopada do marca z porą deszczową i od kwietnia do września z porą suchą. Nie ma się więc czemu dziwić, że mieszkańcy pustynnej Limy jak tylko mają możliwość uciekają na drugą strone gór, by nacieszyć oko bujną, tropikalnę zielenią.
Kuba z Michałem od razu zabierają mnie na krótką przechadzkę po dżungli, po drugiej stronie ulicy. Dla mnie to o tyle frajda, że po raz pierwszy w życiu muszę torować sobie drogę maczetą. Nie jest to wprawdzie jeszcze taka głęboka dżungla jaką mam nadzieję spotkać gdziś dalej na północy, ale zawsze coś. Drugiego dnia zabieramy się z Mietkiem jego trójkołowcem na przejażdżkę do La Merced. Po drodze nie wypada nie przejechać po wiszącym moście w Kimiri, jedna z licznych w okolicy atrakcji turystycznych. Potem typowy peruwiański posiłek (bułka z grilowanym wieprzowym mięsem i warzywami) na targu w centrum La Merced, krótki rzut oka na miasteczko, o którym przyjdzie mi jeszcze pewnie wiele napisać i powrót do domu. Zabawiam w gościnnych progach Mietka jeszcze jeden dzień. Oporządzam i przygotowuję do dłuższego postoju samochód, który zostawiam w ogrodzie z tyłu domu, pakuję plecak i wieczorem autobusem przez znane mi już Ticlo wracam do Limy.