Jak zwykle, w momencie gdy siadam przed klawiaturą by opisać kolejną zwiedzoną przeze mnie stolicę jednego z państw Południowej Ameryki wiem, że nie będę zanudzał siebie i ewentualnych czytelników encyklopedycznymi wiadomościami typu: Pizarro w roku 1535 założył portowe miasto Lima (pierwotna nazwa – Miasto trzech Króli), do którego przeniósł stolicę z Cusco z zagarniętego Inkom imperium itd itd.
Jedyna by zrozumieć charakter miasta książkowa informacja to ta, że miasto zaczęło gwałtownie rozrastać się w połowie lat 50-tych ubiegłego wieku i z około sześciuset tysięcy mieszkańców wtedy doszło do około 10 milionów dziś. Ten gwałtowny przyrost spowodował chaotyczną i co tu dużo mówić brzydką (to i tak delikatne określenie) rozbudowę miasta we wszystkich kierunkach. Wyglądało i wygląda to pewnie tak, że buduje, a raczej stawia się coś, w czym można jako tako mieszkać, bez żadnego planu, żadnej koordynacji, na pustynnych, górzystych terenach wokół Limy, zataczając coraz to dalsze kręgi. No cóż – widać nie mieli swojego Haussmanna. Ten rodzaj szybkiej rozbudowy miasta doprowadził do wyodrębnienia się niejako trzech stref: Pierwszej – kolonialnej z mnóstwem zabytków pamiętających czasy XVI wiecznej świetności Limy, drugiej – turystycznej (są to dwie dzielnice Miraflores i Baranco, które nie poddały się chaotycznej rozbudowie napływowej ludności) z mnóstwem hoteli, hosteli, biur turystycznych i sklepów z pamiątkami, zamieszkałej przez tzw. „białych” czyli gringo lub bogatych Peruwiańczyków, stanowiących niewielki ułamek ogółu mieszkańców i w znacznej mierze przez turystów odwiedzających Limę praktycznie przez cały rok. Trzecia strefa to pozostałe kilkadziesiąt dzielnic ciasno zabudowanych czymś pomiędzy śląskim familokiem z XIX wieku a buenos airesowskim slamsem. Tutaj zamieszkuje pozostałe z grubsza 99% mieszkańców metropolii. Trzeba zatem uznać że te miejsca, to właśnie autentyczna dzisiejsza Lima.
Przyjeżdżam ci ja zatem do owego molochu i co? No właśnie. Nie bardzo mogę się w tym wszystkim połapać, więc pierwsze kroki stawiam jako bądź co bądź turysta, do turystycznej dzielnicy Baranco. Tutaj wynajduję jakiś niedrogi hostel, uzbrajam się w mapy i przewodniki, zastanawiam się co i w jakiej kolejności chcę zobaczyć i następnego dnia wyposażony w to wszystko ruszam na zwiedzanie czwartej stolicy na trasie mojego into the world. Zdaję sobie sprawę, że jest to mój pierwszy, ale nie ostatni pobyt w Limie (chcę w Peru spędzić kilka miesięcy), więc nie napalam się by zobaczyć od razu wszystko i byle jak. Te parę dni, które dzielą mnie od wylotu do Europy, spędzam na bezcelowych spacerach by zapoznać się z atmosferą jeszcze bardzo mi obcego, nowego miejsca. Muzea, wystawy i zwiedzanie mogą poczekać do mojego następnego pobytu.
Mam farta bo Kuba, mój nowy przyjaciel poznany w La Marced a mieszkaniec Limy, dysponuje w tym i następnym dniu czasem i nie odmawia mej prośbie pooprowadzania mnie po swoim jakby nie było mieście. Dla mnie to wielka radość bo nie ma nic fajniejszego niż poznawanie miasta z tzw. tubylcem. W Buenos Aires miałem takie szczęście z Ireną a tu z Jakubem.
Spotykam się zatem z moim przewodnikiem na Paseo Colon. Idziemy w kierunku głównego placu XVI wieku kolonialnej Limy, plaza de Armas (obecnie Mayor) otoczonego prześlicznie odnowionymi, robiącymi niesamowite wrażenie zabytkami. Nad wszystkimi górują trzy budowle stanowiące kiedyś symbol trójwładzy: pałac prezydencki (ówczesna siedziba krwawego Pizarra), katedra i ratusz. Ciekawostką jest, że pałac prezydenta i katedra zostały odnowione po zniszczeniach wywołanymi trzęsieniem ziemi w roku 1937 przez naszego rodaka, architekta Ryszarda Jaxe Małachowskiego.
Dalej Kuba prowadzi mnie w kierunku miejsca wyjazdu małych turystycznych busików, prześcigających się w łapaniu turystów chcących rzucić okiem na Limę z tzw. lotu ptaka, czyli z górującego nad centrum miasta San Cristobal (około 420 m.n.p.m.). Szczyt zwieńczony kilkumetrowym krzyżem wyznaczał w konkwistadorskich czasach granice chrześciaństwa. Dopisuje nam szczęście, ponieważ góra nie zawsze sprzyja ciekawskim i często pustynną mgłą, niczym woalką, przysłania oblicze rozprześcierającego się u jej stóp miasta. Nam pozwoliła.
Wracamy tą samą drogą do centrum i ruszamy dalej w kierunku Miraflores (nadmorskiej dzielnicy ze slicznym parkiem zakochanych – patrz zdjęcie) uzupełniając w jednej z tysiąca małych knajpek ubyte górskimi spacerami kalorie. Proste, smaczne, tanie, typowo peruwiańskie jedzenie – frytki z ryżem, kawałek kurczaka, kompot i przede wszystkim zupa, to skład tzw. menu, które jak się dobrze poszuka można dostać za 2 do 3 Euro. Posileni decydujemy się na krótki wypad do centrum handlowego Jockey Plaza, w którym mamy nadzieję znaleźć Hard Rock Cafe. Stało się już bowiem tradycją, że w stolicach odwiedzanych przeze mnie państw kupuję moim kochanym córeczkom koszulki właśnie z tych knajp. Narodziła się bowiem taka nowa tradycja, ex-tradycja…
Lima jak już wspomniałem w 90 % zamieszkała jest przez ludność ubogą, żeby nie rzec biedną. Centrum handlowe Jockey budowano więc z myślą o pozostałych 10 procentach, w których posiadaniu, sądzac po wystroju, asortymencie i kosmicznych cenach, musi znajdować się ogromny kapitał. W oczy rzuca się salon Ferrari, boutique Bossa, Prady i wszystkie pozostałe co to ich nawet nie znam. Przepych i snobizm wylewają się z za każdych szklanych drzwi, unoszą się nad każdym marmurowym przejściem. Wydaje się, że tego typu luksus trudno znaleźć nawet w takich miastach jak Londyn, Paryż czy Berlin. Nie dziw więc, że po odnalejzieniu Hard Rock Cafe i kupieniu wspomnianych prezentów jak najszybciej dajemy dyla. Miejsce jest może i fajne (znam ludzi, którym by się tu bardzo podobało) ale nie dla mnie. Zdecydowanie bardziej wolę zwiedzić tę część Limy, gdzie w powietrzu nie unoszą się zapachy ekskluzywnych perfum.
Namawiam Kube, żebysmy poszli do tych dzielnic, do których normalni turyści się nie zapędzają. Kuba mieszka od paru lat w Limie, także nie jest już typowym „gringo” i zna tutejsze obyczaje. W ten oto sposób mam niesamowitą uciechę poznać stolice Peru od środka. Naturalnie nie afiszuję się wiszącym na szyji drogim aparatem fotograficznym (nawet takiego nie posiadam), nie prowokuję nonszalanckim zachowaniem do zwracania na siebie uwagi – ot poprostu staram się za przykładem Kuby, wtopić się w tłum i przeżywać to życie jakim żyją typowi tutejsi mieszkańcy. Szczęście dopisuje mi do tego stopnia, że korzystając z zaproszenia mam okazję nie tylko zjeść obiad podawany prosto z olbrzymiego gara w podrzędnym barze, mam okazję nie tylko przespacerować się między popękanymi ścianami nieotynkowanych domów, uważając by nie zostać potrąconym przez jakiś pojazd, który nie wiadomo dlaczego w ogóle jeździ ale przede wszystkim mam okazję spędzić trochę czasu w jednym z tutejszych mieszkań. Czuję się trochę jak przeniesiony w czasie do lat mojego dzieciństwa, kiedy to jako małe pachole często odwiedzałem ciotkę mieszkającą w Siemianowicach w typowej śląskiej kamienicy ze zlewem i ubikacją na półpiętrze do wspólnego urzytku przez kilka rodzin. To co widzę tutaj jako żywo przypomina mi tamte czasy. Jeszcze bardziej romantycznie robi się, gdy wieczorem wchodzę na dach zapalić papierosa (bardzo mało popularne zajęcie w Peru) i spojrzawszy na odległe góry dostrzegam postać leżącej, niczym pustynna bogini, kobiety. Tak oto – takim limijskim romantyzmem kończy mi się pierwszy pobyt w stolicy Peru. Jutro odlatuję do Europy robiąc tym samym krótką przerwę w into the world.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł