Z Mendozy w kierunku Chile drogą RN7 wyjechaliśmy wieczorem, tak że stosunkowo szybko, przed zmierzchem trzeba było szukać miejsca na nocleg. Po około 80 kilometrach znajdujemy fajny parking w górach nad jeziorem i już ustawiliśmy samochód, żeby zostać, ale jakiś też tam parkujący argentyńczyk przestrzegł nas, że na noc raczej by tu nie zostawał, bo różnie bywa. Niedaleko jest mała miejscowość mówi – i tam raczej nie powinno być problemu. Nie chcąc kusić losu jedziemy do Potrerillos i tam pod samym posterunkiem policji przeczekujemy do rana.
Wieczorem zauważam, że akumulator gdzieś traci prąd. Pewnie jakieś zwarcie, trzeba będzie poszukać.
Świt budzi nas przepięknym wschodem słońca a i mieniącymi się różnymi kolorami w blasku jego promieni wierzchołków Andów. Przed nami droga przez najwyższe góry Ameryki Południowej. Już się cieszę na te widoki i te przeżycia, ale jednocześnie mam obawy, czy damy radę wjechać tak wysoko. Jak się okazuje, obawy są bezpodstawne – droga szeroka, niezbyt kręta, no a przede wszystkim nie pnie się stromo pod górę tylko długo za to łagodnie. Z tego wszystkiego zapominam o problemie z akumulatorem jako, że słońce i silnik znowu go naładowały i wszystko jest w porządku (jak się później okazało tylko pozornie, a moja czujność tym razem się nie spisała).
Na wysokości około 2000 metrów robimy przerwę w miasteczku Uspallata, gdzie o dziwo znajdujemy nawet informację turystyczną. Tam oczywiście bardzo miła dziewczyna wręcza nam mapę z zaznaczonymi drogami i punktami godnymi zwiedzenia. Wprawdzie kierujemy się na zachód w stronę granicy z Chile, ale jako że jest jeszcze stosunkowo wcześnie więc mając do zmroku mnóstwo czasu, postanawiamy trochę zboczyć i pojechać ok. 20 km na północ gdzie według mapy znaleźć można przydrożne stanowisko z prastarą sztuką naskalną. Jako pasjonaci sztuki nie możemy odmówić sobie takiej przyjemności. Po zwiedzeniu jednej z pierwszych w dziejach ludzkości “galerii” wracamy na naszą NR7 i po chwili dojeżdżamy do Puente del Inca, gdzie brzegi Rio de las Cuevas spina naturalny most zbudowany z warstw otoczków zespólonych spoiwem wytrącanym z bijących opodal cieplic. Jeszcze niedawno można było po moście przechodzić na drugą stronę, dzisiaj ze względu na osłabienie konstrukcji jest to już niemożliwe i pozostaje jedynie zrobienie paru zdjęć z oddali. Efekt równie imponujący jak i zdaje się z samego mostu.
Przed Puente de Inca mijamy mały cmentarzyk, miejsce pochowku wspinaczy na okoliczne góry w tym na Aconcague, której szczyty już się przed nami wynużają. Jako że sami mamy ochotę udać się w stronę Anki, jak potocznie nazywa się matkę Andów (nie będziemy naturalnie się wspinać ani uprawiać himalaizmu), ale mimo wszystko nie kusi nas zwiedzanie tego smutnego miejsca, żeby nie zapeszyć losu. Człowiek im wyżej w górach tym bardziej zabobonny.
Żeby podejść pod Aconcaguę zostawiamy samochód na parking, uiszczamy opłatę za wstęp do parku i wyruszamy w drogę. Co widzimy – to już w następnym odcinku.
Po powrocie, szybko bo zaczyna się zmierzchać (a my na ponad 3000 metrów), mkniemy na przejście graniczne. Odprawa przebiega bezproblemowo. Jesteśmy w Chile. Tutaj droga już zupełnie inna. Wprawdzie nawierzchnia asfaltowa, ale serpentyny po 180 stopni i niewiarygodnie ostre pochylenie w dół. Ile mogę, tyle redukuję prędkość biegami i silnikiem, ale swad palących się okładzin hamulcowych świadczy o tym, że nieźle musiały się napracować. 20-to kilometrowy zjazd zajmuje nam około godziny, także już w zupełnych ciemnościach dojeżdżamy do pierwszej miejscowości. Los Andes. Tu, jak zwykle stanowszy przy drodze, nocujemy.
Przy śniadaniu, nazajutrz, zmieniamy plan. Nie jedziemy do Santiago. Na to mamy jeszcze czas jako, że samolot na Wyspę Wielkanocną wylatuje dopiero za dziesięć dni. Jedziemy najpierw nad morze tzn. nad ocean do chlijskiego trójmiasta Vina del Mar, Valparaiso i Renaca.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł