Mendoza – centrum argentyńskiego winiarstwa – wita mnie brudnymi, zniszczonymi przedmieściami i na początek nie robi dobrego wrażenia. Ulice pełne samochodów, motorów i ludzi. Po kilku miesiącach pobytu w bezludnej Patagonii odwykłem od wielkomiejskiego gwaru. Nie mogąc znaleźć dogodnego miejsca do zaparkowania, zostawiam auto na awaryjnych światłach na głównej ulicy, oczywiście San Martin, i w pośpiechu poszukuję sklepu z mapami lub informacji turystycznej, by jak najszybciej znaleźć pole namiotowe i wyjechać z tego zatłoczonego centrum. Udaje mi się to po paru minutach i już wiem, że pole jest osiem kilometrów za miastem. Jadąc w kierunku pola wpadam w środek wyścigu kolarskiego, więc jestem prawie że eskortowany przez policję i oklaskiwany przez kibiców siedzących po jednej i drugiej stronie ulicy. Mój kolorowy samochód widać bardzo się podoba.
Na polu bez większych trudności, jako że zamierzam zostać dwa tygodnie, otrzymuję znaczną zniżkę, i już po paru minutach mam miejsce i rozbijam swój obóz. Mój przyjaciel z Polski dotrze tutaj za cztery dni, a więc mam trochę czasu, żeby wszystko przygotować. Odbieram go wczesnym rankiem 28 marca z dworca autobusowego i od tej chwili wszystkie przeżycia będę opisywał w liczbie mnogiej bo też wszystko będziemy przez następny miesiąc przeżywać wspólnie.
Mendoza po pierwszym niezbyt pozytywnym wrażeniu zaczyna się trochę zmieniać, a to za przyczyną poznawania coraz to ładniejszych dzielnic, parków i tych wszystkich zakątków, jakie każde miasto ma do zaoferowania, a których trzeba trochę poszukac. Nie oszczędzając sił obchodzimy całe miasto pieszo. Zwiedzamy wszystkie muzea i wystawy, trafiamy na przeróżne festyny z tańcami, muzyką i winem jako że od 01.03. przez dwa tygodnie trwa tutaj fiesta de vino czyli święto wina.
Przypadkowo zauważamy w parku budowę wielkiej sceny z olbrzymim nagłośnieniem i sądząc, że to przygotowania do jakiegoś rockowego koncertu, staramy się tego nie przegapić i również na ten koncert się załapać. Plakatów ani rzadnych reklam nigdzie nie widać, ale z tego, co ludzie mowią, ma się to odbyć w niedzielę. Lądujemy w niedzielę wczesnym popołudniem w parku i faktycznie coś się dzieje. Widać mnóstwo policji na motorach, na rowerach, na koniach, w samochodach i pieszo. Scena już stoi, aparatura nagłośnieniowa też, wszystko wskazuje na potężną rockową impreze, co nas bardzo cieszy. Trochę mniej się cieszę, gdy przechodząc koło jeziora wypada mi z ręki komórka i wpada do wody, a ja bez namysłu nurkuje za nią. Wprawdzie ją wyciągam, ale jestem cały mokry, a tu za chwilę koncert. Suszę się ja i komórka trochę na słońcu, co nie daje dużego efektu ani dla niej (wyzioneła ducha) ani dla mnie, bo ubranie jak mokre było tak mokre jest. Z drugiej strony wiadomo, że jak się na koncercie poskacze, to i tak człowiek będzie mokry, więc nie ma co się martwić. Idziemy na koncert.
Okazuje się, że to nie koncert rockowy, tylko centralna uroczystość (po naszemu dożynki) święta wina. Msza święta celebrowana przez najwyższych dostojnikow kościola połączona z wyborami Miss dożynek!!!! Potem koncerty chóralne, tańce ludowe i przemówienia, których nie tylko z powodu mokrego ubrania już nie słuchamy. Jedziemy na camping, ja się przebieram i urządzamy sobie święto wina po swojemu.
Ku mojemu zaskoczeniu i rozczarowaniu nie ma w Mendozie zwyczaju obchodzenia karnawału. Byłem pewny, że będąc w Ameryce Południowej będę mógł wziąć udział w barwnym niczym w Rio pochodzie tanecznym z bębnami, tańcami i tym wszystkim, co do karnawału należy. Będąc jeszcze w Buenos Aires, a to był październik, już widziałem i słyszałem, jak się tam przygotowywują do karnawałowego szaleństwa. A tu NIC. Okazuje się, że w Argentynie tak jak w Niemczech nie wszędzie obchodzi się karnawał tak samo. Tańce, pochody i imprezy rodem z Rio można przeżyć tylko w centralnej i wschodniej Argentynie. No trudno, mamy za to fiesta de vino.
Jako, że karnawału nie ma, więc pakujemy nasz obóz i planujemy następnego dnia po obiedzie wyruszyć do Chile. Na obiad idziemy do pobliskiej ni to knajpy ni to restauracji i jako, że jest to daleko od centrum a i pora wczesno popołudniowa nie jest dla argentyńczyków porą obiadową (tu się jada wieczorami) więc jesteśmy w knajpie sami. Oczywiście zdziwienie właściciela jest nie mniejsze niż nasze, ale co tam dla nas znajdują i nawet jest to coś niezłe. Przy płaceniu rachunku właściciel zaskakuje nas pytaniem, czy nie chcielibyśmy jeszcze trochę zostać, bo akurat za chwilę będą jakieś tańce tanga i miło by im było gdybyśmy zostali i popatrzeli. Na takie dictum oczywiście bez namysłu, jednomyślnie przystajemy, a wyjazd do Chile opóźniamy. Czy teraz, czy za dwie godziny, to przecież nie ma znaczenia. To, co przeżyliśmy warte było całego pobytu w Mendozie. Orginalne argentyńskie tango tańczone, grane i śpiewane nie dla turystów tak jak w Buenos, ale ot tak sobie. Piękne dziewczyny z wymodelowanymi facetami w strojach w jakich powinno się tańczyc tango, do tego muzyczne trio dwie gitary i akordeon i starszy elegancki wokalista w białym smokingu. No i argentyńskie wino autentico. To trzeba było zobaczyć i przeżyć. Taki fart.