Odpoczynek odpoczynkiem, ale po raz pierwszy w mojej podróży zaczyna mi brakować czasu, zaczynam się spieszyć. W Mendozie jestem umówiony z moim przyjacielem z Polski, który przylatuje mnie odwiedzić. Do Mendozy zostało mi jeszcze jakieś 800 km, więc jak będę jechał takim tempem jak do tej pory, to nie zdążę według obietnicy, odebrać go z przystanku autobusowego (z Buenos Aires będzie jechał autobusem).
Droga nr 40, jak już wspominałem, lubi się zmieniać z asfaltowej w szutrwą, po której nie da się szybko jechać, więc już bez ociągania i odpoczywania ruszam dalej na północ.
Zaczyna się dobrze, piękny asfalt, wspaniałe widoki, super pogoda. Jazda nie sprawia trudności. Po czterustu kilometrach nocuję przy małym skwerku w Chos Matal, co nie bardzo podoba się tutejszej straży miejskiej. Tłumaczę jak umiem, że jestem zmęczony i jak tylko się wyśpię to jadę dalej w kierunku Mendozy. Widać zrozumieli, bo po grzecznościowych pytaniach: skąd jestem i jak długo zwiedzam Argentynę, życzyli miłej podróży i pozwolili spokojnie zostać i nocować.
Następny dzień już jest inaczej. Droga pnie się pod górę do ponad 2000 metrów, asfalt się skończył, jedynie pogoda w dalszym ciągu dopisuje, no i widoki oczywiście im wyżej tym ładniejsze. Przecinam takie rzeki jak: Rio Bravo, Rio Grande, ale to nie te znane z westernów lecz równie dzikie. Rownie piękne. Prędkość muszę jak zwykle w tych warunkach zredukować do 20km/h. Tego dnia nie robię wiecej niż 250 km. Spię w Bardas Blancas na stacji benzynowej i jest to moja ostatnia noc w Patagonii, w której spędzilem kilka miesięcy i którą jestem oczarowany, zachwycony, ale i trochę rozczarowany, że nie znalazłem tutaj nic z oczekiwanej przeze mnie południowo-amerykańskiej egzotyki (poza szutrowymi drogami RN40 🙂 ). Być może coś z tej egzotyki będzie już w Mendozie? Zostało niecałe 200 kilometrów prostej jak strzała, asfaltowej drogi, więc niebawem się dowiem.
No i wykrakałem. Niebawem okazało się szybciej niż przypuszczałem. Na rogatkach Mendozy zatrzymuje mnie policja. Policjantka. Piękna, egzotyczna, o ustach czerwonych jak dżem malinowy (i pewnie tak samo słodkich) z El Bolson, o oczach świecących jak gwiazdy nad ziemią ognistą, w mundurze przylegającym ciasno do ciała o kształtach niczym Wenus z Milo. Ta egzotyczna piękność, przy której poczułem się malutki jak ongis pod szczytem Fitz Roy strzelającym 3ooo metrów w niebo, podchodzi do mnie i mówi, że nie mam luzu. No jakże przy Tobie, bajecznie cudowna kobieto mogę mieć luz – myślę i dopiero po jakimś czasie dociera do mnie, że to znowu nie o ten luz chodzi. Brak światła (luz) z prawej strony, mówi – przepalona żarówka. To coś, co przed chwilą wydawało mi się mitologicznym bóstwem, wyciągnęło druk mandatowy i zarządało 26.000 peso tzn. około 2.600 euro kary. Dość szybko spadłem z obłoków na ziemie i dość szybko dotarło do mnie, że uroda, już nie bogini a policjantki, jest wprost proporcjonalna do jej wredności. Na nic zdały się tłumaczenia, że nie byłem w stanie zauważyć, że żarówka się przepaliła, na nic argumenty, że co trzecie mijające nas auto w ogóle nie posiada świateł. Zero możliwości pertraktacji. Wobec takiego faktu stwierdzam jednoznacznie, że nie mam pieniędzy, ale mam czas, więc stanę tu sobie z boku i mogę tu stać tydzień, dwa, albo nawet cały rok, no bo co innego mi pozostaje. Oczywiście nadmieniam, że będę próbował połączyć się w tej sprawie z ambasadą – może coś zaradzą. Jak tak to tak. Pani policjantka zabiera moje papiery, wcześniej dokładnie sprawdziwszy, czy mam ubezpieczenie i inne dokumenty, i kręcąc szpetnie biodrami, niczym striptiserka w opuszczonej knajpie, odchodzi do swojej kanciapy pozostawiajc mnie samego z moimi rozterkami – tymi typowo przyziemnymi, co zrobić, żeby jechać dalej, i tymi filozoficzno-mistycznymi na temat bóstw, szatanów, piękności i ukrytej pod nią nicości.
Jedyne co mi pozostało to wymienienie tej ochydnej żarówki i spróbowanie ponownych negocjacji. No tak. Wprawdzie mam dwie złote ręce, ale cóż z tego kiedy obie lewe, a do tego na wymianie żarówek i mechanice samochodowej znam się prawie tak samo jak na antycznej greckiej liryce, czyli wcale – ale cóż, spróbuję. Jakież było moje zaskoczenie a i radość olbrzymia, gdy po iluś tam minutach manipulowania (kto kiedyś wymieniał żarówki we fiacie ducato, to wie o czym mówię) udało mi się wymienić żarówki, a duma moja nie miała granic gdy okazało się, że wymieniona żarówka zaświeciła. Poklepałem się sam po ramieniu i dziarskim krokiem ruszyłem tam, gdzie przed chwilą zniknęła szatańska piękność. Teraz Ci pokażę – myślę sobie – jaki mam luz, i układam w głowie jak mam zagaić. Wpadają mi do głowy same bezokoliczniki, ale głupio tak – zastanawiam się w duchu – gadać w bezokolicznikach. Ratuję się czasownikiem pomocniczym “możesz”, który umiem odmieniać przez osoby, a reszte czasowników przyjść i zobaczyć mogę już użyć w bezokoliczniku. Mowię więc (dalej nie wiem czy poprawnie) puede usted venir y ver no i oczywiście nie daruje sobie, by dopowiedzieć que tengo luz (jaki mam luz). Przyszła, zobaczyła, uśmiechneła się niby słodko, ale ja już czuję jad wydobywąjacy się zza tych malinowych ust, już już szykuję się do odparcia ataku i nagle dzieje się coś niebywałego. Ziejący jadem i ogniem potwór przeistacza się w cudo o anielskim spojrzeniu, mruga oczami, oddaje dokumenty, życzy przyjemnej podróży i odpływa w dal delikatnie kołyszc biodrami niczym nimfa udająca się na Olimp, a ja do dzisiaj nie wiem, szatan to czy anioł. Było egzotycznie…
W zamyśleniu dojeżdżam do pierwszych zabudowań Mendozy.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł