Z Cordoby zamierzam przez całą środkową pampę przebić się na północny wschód na pogranicze Argentyny, Brazylii i Paragwaju, do Parku Narodowego Iguazu. Już mam wytyczoną trasę, już prawie wyjeżdżam – a tu nagle dostaję wiadomość. Wiadomość od mojej córki, która każe mi skoordynować moje plany. Właśnie się dowiedziałem, że ma zamiar mnie odwiedzić. Wspólnie z moim serdecznym przyjacielem wybierają się do mnie pod koniec maja. Przylecą do Buenos Aires.
Wobec tego postanawiam pojechać najpierw po nich do Buenos (nie sądziłem, że drugi raz przyjdzie mi gościć w tym wspaniałym mieście) i wspólnie z nimi pojechać do Iguazu. Mam zatem jeszcze miesiąc na zwiedzanie pampy.

Z Cordoby jadę zatem do pobliskiego Jesus Maria, do którego zwabia mnie nazwa, zabytki, a przede wszystkim Musea Jesutico Nacional de Jesus Maria – figurujące w zestawie zabytków prowincji Cordoba, wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO (hihi). Wieczorem jestem już na miejscu. Śpię jak zwykle w samochodzie przy krawężniku na jednej z mniej ruchliwych ulic. Rankiem szukam owego muzeum i o dziwo droga prowadząca do niego nagle się kończy bo… zawalił się most. Nie jest to pierwszy zawalony most jaki widzę w trakcie objeżdżania Argentyny. Obrazki tych mostów na stałe kodują się w mojej podświadomości i z pewnym zaniepokojeniem stwierdzam, że coraz częściej dopadają mnie dreszcze i dziwne gniecenie w żołądku przy przeprawianiu się tego typu budowlami, a zwłaszcza jeżeli są one kilkadziesiąt metrów nad lustrem wody. Pewnie trzeba będzie nauczyć się przejeżdżać przez mosty z zamkniętymi oczami.
Zwiedzanie klasztoru Jezuitów i całego miasteczka zajmuje mi niewiele ponad pół dnia, bo też więcej atrakcji w tej okolicy brak. Rzut oka na mapę uświadamia mi, że w pobliżu (ale po drugiej stronie Cordoby) jest jeszcze jedno miasto godne uwagi: Alta Gracia. Warta odwiedzenia ze względu na pojezuicką, kolonialną sposciznę (również wpisaną na listę UNESCO) oraz rodzinnego domu, w którym szczenięce lata spędził późniejszy demon ideologii komunistycznej w Ameryce Poludniowej, niejaki Ernesto Guevara, znany jako Che Guevara, Alta Gracia.

 

Wsiadam więc do mojego auto-domu, wrzucam pierwszy bieg i mknę tym razem na południe, znowu przez Cordobę, w kierunku Alta Gracia. Po ponad dwóch godzinach jestem na miejscu. Oczom moim ukazuje się schludne, podgórskie miasteczko z niewyobrażalną ilością kolonialnych kamieniczek, kościołów, przyklasztornych zabudowań.
Jeszcze tego samego dnia odnajduję rodzinny dom Ernestita. Bardzo miłe dziewczyny, które sprzedają mi bilet do “muzeum Che” sprawiają, że miejsce, w którym wychowywał się ten krwawy, komunistyczny rewolucjonista przestaje być aż tak niesympatyczne. Przechodzę z pokoju do pokoju, zwiedzam kuchnię, salon, taras i niemały ogród. Uderza mnie, że rodzina Guevara musiała być zamożną rodziną i pewnie należeć do miejskiej elity. To jakiś paradoks Guevary, który z jednej strony stał się symbolem kubańskiej rewolucji (“ile ty chcesz za tę szklankę” z podobizną Che – śpiewa w jednej ze swoich piosenek Grabarz z Piżama Porno), a z drugiej strony pielegnował burzuazyjne zamiłowania z dziecinstwa i młodości do poezji, fotografowania, podróży czy do gry w golfa. Był zagorzałym golfistą i nie przestał grać nawet po kubańskim triumfie. No cóż – myślę, że w naszej rodzinnej historii też byśmy się paru tego typu paradoksów doszukali.

Spędzam w Alta Gracia dwa dni, snując się między barokowymi fasadami jezuickich klasztorów, a w mojej głowie już kiełkuje myśl by pojechać jeszcze bardziej na południe i trochę na wschód, w miejsce w którym już raz byłem, ale nie miałem wówczas czasu dłużej się nim nacieszyć. Korci mnie, by jeszcze raz wznieść się na ponad 2000 m. w Sierra Cordoba.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł