Korciło, korciło, aż wykorciło. Nie lubię wprawdzie wspinać się moim samochodem z niezbyt mocnym silnikiem i obciążonym przyczepką po wysokich górach, ale wiadomość, że na szczycie znajduje się Park Narodowy Quebrada del condorito, znany jako “szkoła latania condorów”, przeważyła szalę. Co znaczy – szkoła latania condorów? Otóż Sierra Cordoba to najdalej na wschód od Andów wysunięte stanowisko kondora wielkiego. Głębokie wąwozy i strome ściany ze skalnymi półkami doskonale nadają się do gniazdowania tych wielkich ptaków. Młode kondory spedzają tu około dwóch lat. Mimo że potrafią już fruwać od około 6-tego miesiąca, uczą się tu, pod okiem rodziców, polować i wzbijać na coraz to wyższe poziomy. Atrakcją parku jest kilkunastokilometrowa wędrówka do bardzo wąskiej i głębokiej (ok.750 m) rozpadliny, w której skalnych wyrwach najczęściej zauważyć można kondorze gniazda.
Z takim zasobem wiedzy wyruszam z samego rana w góry i o dziwo, dużą trudność sprawia mi znalezienie drogi do parku. Pytam tu, pytam tam, wszędzie dostaję informacje, którędy mam jechać, ale nigdzie nie widać ni to znaków ni to szyldów znaczących drogę dojazdową. Pewnie park nie bardzo się reklamuje, by nie przyciągać zbyt licznej rzeszy turystów, która mogłaby spłoszyć tutejsze kondory (???) Nie wiem – to tylko mój domysł – tym bardziej, że faktycznie po dojechaniu na miejsce okazało się, że jestem zupełnie sam. Noc spędziłem więc samotnie na wysokości ponad 2000 metrów na zupełnym odludziu, ale na dosyć dobrze zagospodarowanym parkingu. Następnego dnia okazało się, że mimo wszystko przyjeżdża tu sporo ludzi chcących z bliska przypatrzeć sią krążącym kondorom. Ale o tym trochę później.
Trasa parku jak już wspomniałem liczy kilkanaście kilometrów i składa się z dwóch punktów widokowych (południowego i północnego) po obu stronach głębokiego wąwozu. Do bliższego punktu idzie się około 3-4 godzin. Problem stanowi drugi punkt. Aby się do niego dostać, trzeba zejść piekielnie stromo na sam spód wąwozu, którym płynie rzeczka Condorito, a później wdrapać się tak samo stromo na drugą ścianę wąwozu. Powrót oczywiście tą samą drogą i następne 4 godziny do bazy. Łącznie myślę, że zabierze mi to około 12 godzin, a że o tej porze słońce w górach dość szybko zachodzi, postanawiam wyjść w trasę następnego dnia przed świtem. U strażnika parku zasięgam niezbednych informacji i dostaję mape. Dowiaduję się, że oprócz kondorów w czasie wędrówki natknąć się mogę na dzikie konie, gwanako, lisy, pumy oraz śmiertelnie niebezpieczne jadowite węże yarana z podrodziny grzechotników. Dla uspokojenia, podobno pumy są bardzo płochliwe i bardziej boją się ludzi niz ludzie ich, więc do rzadkości należą spotkania z tymi kotami oko w oko. Natomiast węże o tej porze roku (jest późna jesień, więc stosunkowo zimno) też raczej nie wychodzą ze swych kryjówek. Trochę spokojniejszy, ubrany w wysokie buty i szeleszczaącą pelerynę, pare minut po piątej rano wybieram się w droge. Mimo uspokajających słów strażnika mam szeroko otwarte oczy, a każdy szelest wysokiej trawy wzbudza przekonanie, że albo puma albo wąż za chwile wyłoni się, by mnie połknąć. Dopiero gdy słonce wzeszło na tyle wysoko, by rozjaśnić drogę, mój strach sie oddalił i spokojnie z aparatem w ręku mogę podziwiać bezkresne widoki, a nawet od czasu do czasu pstryknąć fotkę. Do pierwszej platformy widokowej dochodzę o około ósmej, ale niestety nie zauważam żadnych śladow kondorów. No cóż. Jem śniadanie, trochę odpoczywam i ruszam dalej w kierunku zejścia na dno wąwozu. Na dole znajduję mostek przez rzeke i zaczynam wspinaczkę na przeciwległą ścianę. Na jej szczycie widze to, co mnie tu przyciągnęło. Dziesiątki kondorów wzbijających się z gniazd w niebo i szybujących po nim niby szybowce bez jakiegokolwiek ruchu skrzydłami. W pewnej chwili mam ptaka dwa, trzy metry nad głową i jestem przekonany, że spojrzeliśmy sobie w oczy, co u niego nie wywołało jakiejś euforii, bo wzbija się wyżej (pewnie zorientował się, że nie jestem padliną, na którą być może po mojej wspinaczce wyglądałem) i odlatuje nie spojrzawszy więcej w moim kierunku. Dla mnie natomiast jest to przeżycie niezapomniane. Stoję chwilę na platformie, nadrabiam ubytek kalorii drugim śniadaniem (na stojąco, w obawie by nie usiąść na kamieniu pod którym wyleguje się niewidoczny grzechotnik), pstrykam kilkanaście zdjęć i chcąc nie chcąc wracam ku ścieżce prowadzącej w dół wąwozu, wiedząc co czeka mnie po drugiej stronie rzeki. Wdrapawszy się spowrotem na ścieżkę w kierunku samochodu mijam pierwszy punkt, na którym byłem z samego rana i o dziwo widzę, a nawet bardziej słyszę niż widzę roj rozentuzjazmowanych turystów, którzy swym głośnym zachowaniem skutecznie odstraszają ptaki i pewnie też nic nie zobaczą. Wszyscy dochodzą tylko do pierwszej platformy – wąwóz skutecznie odstrasza od dalszej wędrowki, a ja cieszę się, mijając kilkadziesiąt osób idących w przeciwnym kierunku (ja już wracałem), że wyszedłem skoro świt i samotnie w ciszy dane mi było nacieszyć się bogactwem tutejszej natury.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł