Jest 26 kwietnia. Wyruszam w kierunku Buenos Aires. Do przyjazdu Jennifer i Krzyśka pozostaje dokładnie miesiąc, więc mam sporo czasu. Zjeżdżając w dół z Sierra Cordoba zatrzymuję się na chwilę w San Antonio. Miasteczko urzeka mnie swoim położeniem w dolinie nad srebrzystą rzeczką o tej samej nazwie, zanurzone w tysiącach kolorów nadeszłej jesieni, mieniących się w blasku zachodzącego za wysokimi górami słońca. Tak się w tym pejzażu zakochałem, że nic nie może powstrzymać mnie od pozostania tu paru dni i spędzenia w tej sielskiej okolicy zbliżających się moich urodzin. Jako że jest dawno po sezonie turystycznym, wszystkie pola namiotowe są zamknięte. Szczęście jednak mi dopisuje. Znajduję prywatny ogród przystosowany pod względem sanitarnym do campingowania, a właściciel senior Filipe bez problemu otwiera bramę i pozwala zagościć jak długo tylko zechcę. Filipe to przemiły sześdziesięcioletni mechanik samochodowy, który oprócz pracy w warsztacie przy domu, grywa w folklorystycznym zespole na gitarze i uwielbia czerwone wino.
W dniu urodzin niespodziewanie odwiedza mnie z butelką takiego wina, ja wyciągam i daje mu moją gitarę (na której jeszcze nie potrafię grać, ale wytrwale się uczę), do tego rozpalamy grila i przyrządzamy tradycyjne argentyńskie asado. Mam wspaniałe urodziny.