Z parku Sierra de las Quijadas wyjeżdżam po dwóch dniach. Dalej kieruję się w kierunku Cordoby. Długo i stosunkowo monotonnie jadę przez pampę drogą 146. Wieczorem dojeżdżam do miasteczka Villa Dolores, zwanego tutaj „Mała Szwabia“, ze względu na niesamowite zamiłowanie mieszkańców do czystości. Faktycznie z okna zaparkowanego samochodu przyglądałem się właścicielom posesji szczotkującym nie tylko swoje obejście, ale i chodnik oraz trawniki przed domem. Brawo.
Spędzam w tym schludnym miasteczku wieczór i noc, a rankiem rozpoczynam już ostatni odcinek w kierunku stolicy Pampy. Bezpośrednio po wyjeździe z Villa Dolores zabieram autostopowicza – policjanta w mundurze (!), który również chce się dostać do Cordoby. Po kilkudziesięciu kilometrach dosiada się jeszcze dwóch i jedna dziewczyna, wszyscy umundurowani, wszyscy jadący do pracy. Tak więc mam prawie paramilitarny samochód, co daje mi dobrodziejstwo przejechania wszystkich następnych kontroli policyjnych (a jest ich w Argentynie sporo) bez zatrzymywania się. Niedogodnością natomiast jest fakt, że po wjechaniu w góry „Sierra Cordoba“ na wysokość ponad 2.000 metrów, nie mogę w towarzystwie policjantów pstrykać zdjęć w czasie prowadzenia samochodu, a widoki sa zacne. No cóż – może jeszcze tu wrócę – myślę w duchu. Nie zdaje sobie sprawy, że nastąpi to tak prędko. Ale o tym w następnych rozdziałach.
Na rogatkach miasta żegnam się z moimi współpasażerami.

W centrum Cordoby odnajduję informację turystyczną, jak zwykle zaopatruję się w mape miasta i jadę szukać pola namiotowego, które według mapy znajduje się w parku San Martin 13 km poza miastem. Pole jest bardzo duże, trawiaste, z zacienionymi stanowiskami do grilowania. Cena względna, tym bardziej, że jak zwykle otrzymuję dość dużą 25% zniżkę, toteż postanawiam rozłożyć się tu na dłużej, tym bardziej, bo Cordoba to duże miasto, więc jest co zwiedzać, a po drugie zbliżają się Święta Wielkanocne, których nie chcę spędzać gdzieś po drodze przy krawężniku. Po załatwieniu formalności i wjechaniu na wyznaczone miejsce zaskakuje mnie miła niespodzianka. Spotykam w otoczeniu kilkunastu Wohnmobli Jeanette z biura podróży Seabridge w Düsseldorfie, które organizowało transport mojego samochodu z Niemiec do Argentyny. Z Jeanette poznaliśmy się w wrześniu 2012 roku na zlocie carawaningów w Eifli, toteż zaskoczenie i radość była obopolna, co z kolei przeniosło się na długi wieczór z ogniskiem i winem.

Centrum miasta (do którego jeżdżę na rowerze) to w końcu długo oczekiwana przeze mnie południowo-amerykańska egzotyka, przynajmniej jeżeli chodzi o architekturę. Ludzie, ubiory i sklepy w dalszym ciągu na wskros europejskie. Ale wróćmy do zabudowań. Fragmenty śródmieścia zachowały kolonialną spojność dzięki kilku wybitnym zabytkom w większości znajdujących się przy plaza San Martin. I tak jest tu: późnokolonialny Cabido de la Ciudad (ratusz), Iglesia Catedral (katedra) z XVII wieku, parę kościołów, muzeum umieszczone w kolonialnej kamienicy z XVII wieku i wiele innych zabytków nadających centrum Cordoby ten w.w. egzotyczny klimat. Wszystkie te (zarówno świeckie jak i jezuickie) zabytki przysłużyły się do umieszczenia starówki Cordoby na tyle już razy przeze mnie wymienianej w tej podróży liście UNESCO.
Uroku miastu dodaje jeszcze przepiękny park miejski, gdzie w cieniu wysokich palm można odetchnąć od wielkomiejskiego gwaru. Jako, że zarówno park jak i całe miasto posiada dość dobrze rozbudowane drogi rowerowe, tym bardziej jestem rad, że mogę się tym wszystkim cudom przyglądać z siodełka mojego roweru.
Miesiąc przeleciał jak z bicza strzelił i już pakuję się i już wyjeżdżam dalej ale hola hola… o czymś zapomniałem.

Obiecałem napisać coś o meczu pomiędzy Argentyną a resztą świata, odbytym na polu namiotowym w pobliżu stadionu im. Mario Kempesa (tak to ten, który załatwił naszą drużynę w 1978 roku, strzelając nam dwie bramki – pochodzi z Cordoby). Cóż tu dużo pisać… Przegraliśmy sromotnie, ale za to pasado, wino i fiesta po meczu była na tyle huczna, że Argentyńczycy na drugi dzień nie stawili się na rewanż i przegrali walkowerem. Takoż w dwumeczu uzyskaliśmy satysfakcjonujący remis.

Przygotowując się do wyjazdu w dalszą drogę: mycie samochodu, pranie, sprzątanie itd itp, zdałem sobie sprawę, że właśnie mineło pół roku mojej podróży into the world. Z ciekawości sięgnąłem do notatek i sprawdziłem parę informacji. Otóż przez sześć miesięcy przejechałem 10.500 km, od 34 do 56 równoleżnika i z powrotem, zwiedziłem 11 parków narodowych, w tym kilka wpisanych na listę UNESCO, byłem w trzech krajach Ameryki południowej, plus Wyspa Wielkanocna na Pacyfiku, byłem prawie tam, gdzie Atlantyk łączy się z Pacyfikiem na Ziemi Ognistej, wjechałem pod najwyższą górę Andów Aconcague, przejechałem Pampę wzdłuż i wszerz. Więc jak na pół roku to sporo – może nawet zbyt dużo, bo planowałem nie przekraczać 1000 km miesięcznie. W następnym półroczu pewnie trochę zwolnię, w końcu mam czas. Samochód spalil średnio 11,5 litra ropy na 100 km, co jest poniżej oczekiwania, gdyż zakładałem spalanie około 13 litrów (jade z przyczepką). Ogólnie rzecz biorąc po pierwszym półrocznym etapie jestem bardzo, ale to bardzo zadowolony. Oby tak dalej.

Do ciekawostek Cordoby należy jeszcze dodać, że w dniu wyjazdu od rana poszukiwałem punktu napełniania butli gazowych. Jest to zawsze mniejszy lub większy problem, jednakże to, co przeżyłem w Cordobie przebija wszystko. Po prawie całym dniu poszukiwań znalazłem takiż punkt po drugiej stronie miasta w …(!) sklepie z artykułami dla zwierząt.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł