Całą drogą od granicy, a jest ona długa i trudna, nie dzieje się nic. Absolutnie nic. Nie robimy przystanków, nie przyspieszamy, ani nie zwalniamy. Nawierzchnia ani na moment nie zmienia się z beznadziejnej na bardziej beznadziejną lub ciut lepszą. Obrazy za oknem, odkąd zniknęły ośnieżone kopce gór, są cały czas płaskie, suche i zupełnie niezmienne. Jedynym urozmaiceniem tej otaczającej nas zewsząd monotonii są wchodzący od czasu do czasu na drogę wielbłądy, pasące się w dali tabuny dzikich koni lub przepędzający bydło pasterze wyglądający trochę jak nie z tego świata. Nie mając, zatem innego zajęcia puszczam przodem moich myśli przednie straże i z nadzieją, że znacznie wyprzedzą wolno poruszający się po dziurach samochód, spowodują, że za chwilę coś się zmieni i zobaczę Mongolię znaną z filmów i książek, na chwilę zasypiam. I gdy tak z głową opartą o szybę sobie marzę, zapadając od czasu do czasu w drzemkę, nagle ze zdziwieniem rejestruję, że przejechawszy mostem nad dosyć szeroką rzeką, pierwszą, jaką widzę od czasu przekroczenia granicy, samochód zatrzymuje się na skraju drogi i wszyscy moi współpasażerowie, oprócz Jensa i Kathi powoli go opuszczają. Przerwa na papierosa – myślę i też wychodzę rozprostować nogi, bo o paleniu już od prawie dwóch lat, mowy nie ma. Moje zdziwienie znacznie się zwiększa, gdy postawiwszy stopy na udeptanej drodze przy rozpadającym się drewnianym straganie, dowiaduję się, że to nie przerwa, tylko koniec jazdy. Jesteśmy w Olgij – słyszę, patrząc jak mój plecak ląduje obok innych wynoszonych z bagażnika pakunków i zastanawiam się czy aby na pewno dotarliśmy tam gdzie chciałem. Wiem, że Mongolia to najsłabiej na świecie zaludnione państwo i wiem też, że miast mają tu raptem, trochę ponad dwadzieścia, w tym jedno milionowe Ułan Bator, dwa, albo trzy takie około 50.000 i reszta w granicach między 10.000, do 30.000, to jednak Olgij należy do jednego z tych większych i spodziewałem się czegoś więcej niż klepiska pod nogami i kilku rozpadających się zabudowań wokół. No nic, miejsce, w którym zostajemy (Kathia, Jens i ja, bo od tej pory poruszać będziemy się w trójkę) z naszym całym dobytkiem wysadzeni z auta, wprawdzie miasta w żadnym calu nie przypomina, ale podążając wzrokiem za wysuniętą ręką kierowcy, dostrzegam pewną szansę, że jednak gdzieś tam takowe jest. Kilkaset metrów dalej, murowana zabudowa gęstnieje, a wzdłuż drogi pojawia się nawet chodnik. W tamtym kierunku należy nam zatem iść, szukać gościny w pierwszym mongolskim, a tak naprawdę to bardziej kazachskim na terytorium Mongolii, mieście zwanym Olgij.  Zanim jednak zarzucimy ciężkie plecaki, (Jens ma najcięższy, bo oni jako, że podróżują autostopem, to noszą ze sobą cały biwakowy ekwipunek) i poczłapiemy w górę w oparach kurzu unoszącego się nad piaszczystą drogą, spytam w domu obok, czy nie wiedzą gdzie szukać nam hotelu i ewentualnie kantoru. Póki, co jesteśmy bez lokalnej waluty, a bez takowej nigdzie długo nie da się przeżyć. I tu pierwsze jakże pokrzepiające i wspaniałe zaskoczenie. Pierwszy Mongoł, (a może to Kazach?), z którym rozmawiam, nie tylko próbuje mi wyjaśnić gdzie, czego mam szukać, ale po krótkiej chwili zaprasza do stojącego na podwórzu samochodu i proponuje, że pojedzie ze mną i wszystko mi pokarze. Ale nie jestem sam – mówię.  Jest nas trójka i mamy spory bagaż. Nie szkodzi – damy radę, śmieje się wyciągając z bagażnika swoje rzeczy i robiąc miejsce na nasze plecaki. Wołam Kathię i Jensa, czekających na mnie przy drodze i już po chwili razem jedziemy do centrum. Tu, tylko kierowcy znanymi, wąskimi dróżkami (my byśmy tego sami nigdy nie znaleźli), dojeżdżamy do placu z rzędem baraków. W jednym, z nich jest kantor. Trochę strach wyciągać w takim miejscu i wymieniać kasę – myślę, ale biały dzień, towarzystwo sympatycznego kierowcy i kilka kręcących się w pobliżu osób mnie uspakajają. Wymieniam bez problemu euro na tugriki po zupełnie dla nas dobrym kursie, a potem nasz pierwszy poznany w Mongolii człowiek, okazujący się czymś w rodzaju Anioła Stróża, podwozi nas pod skromny, ale bardzo ciekawy, bo składający się z kilku jurt ustawionych na ogrodzonym terenie hostel. No to po długiej drodze jesteśmy znowu w domu. Wyładowawszy nasze plecaki, usiadłwszy na przydzielonych nam łóżkach, śmiało możemy powiedzieć – „pierwsze koty za płoty”, a odsapnąwszy troszkę – „witaj Mongolio”.

Mój nowy dom to ogromna, ozdobiona kolorowymi kilimami, wyposażona w 6 łóżek i stojący na środku piec typu „koza” jurta. Zawsze marzyłem by, chociaż raz zamieszkać w takim prawdziwym mongolskim przenośnym domu i proszę, jeszcze dobrze nie wjechałem do tego kraju, a już pierwsze marzenie się spełnia. Takich marzeń wiążących się z Mongolią mam jeszcze kilka w zapasie także spokojnie – starczy na następnych kilka tygodni. Teraz muszę nacieszyć się tym pierwszym. Rozpakowuję plecak, coś tam wieszam na ścianie, inne rzeczy układam przy łóżku i po chwili czuję się jak u siebie. Oprócz nas tzn. Kathi i Jensa mieszka z nami Brigitt z Holandii, ale ona jest z nami jest tylko chwilkę. Jutro wyjeżdża z grupą innych „białasów” na festiwal orła organizowany kilka godzin drogi stąd, a jej miejsce zajmuje podróżująca przez świat z plecakiem Francuska, której imienia jeszcze nie znam. Z Francuzami okrutnie ciężko się dogadać. Co to jest festiwal orła wspomnę w następnym artykule, a teraz bardziej zajmę się miastem, które uporawszy się z nowym mieszkaniem, idę przyswoić sobie bliżej.

Olgij to położona na wysokości 1700 m n.p.m. stolica ajmaku bajanolgijskiego, zamieszkła przez około 30.000 ludzi, w tym w znacznej, sięgającej 95 procent społeczności kazachskiej, dlatego też językiem urzędowym jest tu kazachski. Dla mnie to oczywiście wsio rawno kazachski czy mongolski – oba są mi równie obce jak zupełnie nie zrozumiałe, dlatego cieszą się, że z większością zagadniętych przechodniów mogę dogadać się po rosyjsku. Wprawdzie już nie tak swobodnie jak w Kazachstanie czy Kirgistanie, bo jednak Mongolia nie była radziecką republiką tylko podobnie jak Polska państwem satelitarnym ZSRR i pewnie tak samo jak w Polsce naukę języka rosyjskiego traktowano tu, jako zło konieczne.  Jednak jak słychać coś tam u mongolskiej mniejszości zostało, a kazachska większość posługuje się rosyjskim jak swoim, więc nie jest źle i z pytaniami o drogę nie mam problemu. Z łatwością wyszukuję najciekawsze lub najważniejsze punkty w mieście, a że nie ma ich dużo, przeto zwiedzanie nie zajmuje mi więcej niż trzy godziny. Zaczynam od dworca autobusowego, który niby jest, ale go nie ma. Wiem, że jeszcze parę dni tu spędzę i nic mnie nie goni, ale na wszelki wypadek chcę się już teraz dowiedzieć, jakie są możliwości dalszego przemieszczania się po bądź, co bądź ogromnej Mongolii. W Olgij jest też lotnisko z połączeniem do Ułan Bator, ale ta opcja, mimo że podróż trwa zaledwie dwie i pół godziny, z wiadomych przyczyn, nie wchodzi zupełnie w grę. Tę samą odległość, czyli ponad 1600 km, autobus pokonuje w 48 godzin i chyba nim przyjdzie mi dalej podróżować. Jasne, że nie chcę przejechać całej tej trasy na jeden raz tylko jakoś ją sobie sensownie podzielić, dlatego potrzebuję trochę informacji i szukam dworca. Coś, co niby jest dworcem, mieści się w piwnicy zaniedbanego odrapanego budynku, więc nic w tym dziwnego, że mimo umiejętności dogadania się z lokalsami trwa doyć długo zanim go znajdują. Dworzec? Jedno drewniane biurko, dwa plastikowe krzesła i pani sprzedająca bilety. Z informacją już jest znacznie gorzej, ale najważniejszego się dowiaduję. Autobus staje i odjeżdża z placu niedaleko stacji benzynowej, bilet kosztuje w przeliczeniu 60 euro i jedynie mogę kupić do Ułan Bator, bez względu na to gdzie po drodze wysiądę. To wszystko nie ma jednak i tak znaczenie, bo za chwilę wiem też, że nie wysiądę nigdzie, gdyż po prostu w Olgij nie wsiądę. Na kilka dni do przodu wszystkie bilety są wysprzedane i o miejscu nie ma, co marzyć. No to mi się sprawa załatwia. Tym razem faktycznie nie pozostanie i mi, nic innego jak auto stop, ale o tym już w następnych artykułach. Teraz idę dalej w miasto w poszukiwaniu sklepów i jedzenia zostawiając dalesze zwiedzanie na jutro. Z jedzeniem, jak mnie straszono, nie będzie w Mongolii łatwo, ale czas i coraz większe doświadczenie pokazuje, że nie jest tak źle. Jeżeli jest się tak jak ja wszystkożrącym stworzeniem, to da się żyć. Jens, który jest wegetarianinem ma gorzej, ale też daje radę. 

Od rana, ponowną penetrację miasta, zaczynam od najstarszego i bodaj jedynego zachowanego w mieście meczetu, który jakimś cudem ocalał, z pogromu, jaki nie tylko muzułmanom, ale wszystkim wyznawcom różnych religii zgotowali tu na Rosjanie i Chińczycy. Kiedy po rewolucji najpierw w Rosji potem w Chinach nastały czasy komunizmu, w ramach tak zwanej czystki religijne,j spalono wszystkie  meczety, a imama powieszono. Podobny los spotkał i innych przywódców religijnych, ale jako, że Olgij dzisiaj zamieszkują w przeważającej części muzułmanie, więc najbardziej pamięta się trgedię, która spotkała ich społeczneść. Dalej spacerując w ogromnym upale, po zakurzonych drogach nie można ominąć: niebywale paskudnego targowiska, na którym można kupić wszystko łącznie z ociekającą jeszcze krwią baranią skórą i schować się trochę przed słońcem. głównego placu miasta z ratuszem i stojącym przed nim pomnikiem myśliwego z orłem, na którym próżno szukać chociaż kawałka cienie i dla mnie najładniejszego miejsca w okolicy, wzniesienia z tarasem widokowym, na którym pot wyciska nie tylko gorący żar z nieba , ale i kilkadziesiąt schodów przytwierdzonych do wysokiej skały.

Opuszczam centrum, przekraczam wysokim, żelaznym mostem rzekę i skręcając za nią na wydeptaną wąską ścieżkę kieruję się ku skalnej górze. Nie tylko wzgórze z rozciągającym się z niego wspaniałym widokiem na wijącą się przez step niczym wypuszczona z ręki wstążka, rzekę jest porywające, ale już sama droga do niego też jest wspaniała. Krótka przechadzka brzegiem rzeki, w której brodzą czaple, z szuwarów czasami wzbija się w niebo spłoszony orzeł, szybując ku skalnym ścianom, a bagnistą łąkę przemierzają niepilnowane stada krów, koni, jest wspaniałą odmianą po spacerze zakurzonymi, brudnymi ulicami miasta.  Zanim odnajduję schody na szczyt, ukryte z tyłu góry, mijam jeszcze dwa cmentarze: jeden zdemolowanych, starych samochodów i drugi prawdziwy, smutny, bo, mimo że usytuowany w ładnym miejscu z widokiem na dolinę z jednej i góry z drugiej strony, to jednak stan w jakim się znajduje, nie pozwala mieć złudzeń, co do tutejszej kultury traktowania zmarłych. Mimo, że lubię atmosferę starych cmentarzy, długo tu n ie zosataję. Szybko uciekam ku schodom i ładniejszym widokom. Tak ładnym, że nawet mongolska armia w liczbie kilkudziesięciu żołnierzy robiących sobie na szczycie pamiątkowe zdjęcia nie jest w stanie mnie zatrzymać.

Czym prędzej chcę się moim znaleziskiem i cudownymi widokami podzielić z Kathią i Jansem i z nadzieją, że uda mi się ich szybko odnaleźć i wrócić tu wraz z nimi jeszcze przed zachodem słońca, szybko zbiegam nad rzekę, do miasta i do naszej jurty. Są. Długo nie muszę namawiać. Zaraz, teraz już we trójkę ponownie jesteśmy u stóp ciągnących się ku górze schodów. Poszło nam to tak sprawnie że będąc już na górze okazuje się, że jesteśmy za szybko. Z obliczeń, jakie dokonuje Jens wynika, że do zachodu słońca zostaje nam co najmniej kilkadziesiąt minut. Mój wzrok w tył, na wystające za naszymi plecami strome skaliste zbocze sąsiedniej, znacznie wyższej góry, jest na tyle wymowny, że nie muszę pytać. Mierzymy jeszcze raz wysokość słońca, potem góry, z której musimy zejść i naszego zamiaru, czyli góry, na którą musimy wejść, a raczej się wdrapać, bo na nią ani drogi, ani schodów nie ma. Potem mierzymy czas i nasze siły i porównując zamiar do sił podejmujemy decyzję. Idziemy. Najpierw jest stosunkowo łatwo, ale im wyżej tym trudniej i co tu dużo mówić niebezpieczniej.  Powoli, ostrożnie, asekurując się nawzajem dochodzimy do miejsca, w którym staje się jasne, że decyzja była jednoznacznie słuszna. Trudno o piękniejsze widoki, cudniejszy zachód słońca i fantastyczną panoramę miasta. Trudno o lepsze poznanie Olgij, pierwszego miasta Mongolii, a co za tym idzie całej Mongolii, bo na razie tylko tyle jej znamy.

Następne dni i spacery po dobrze już poznanym mieście i bardzo mało poznanych okolicznych górach słabo pokrytych ścieżkami, ale za to obficie zwierzęcymi szczątkami, są już tylko namiastką tego pierwszego, najważniejszego wrażenia, które mam nadzieję nie będzie się zdecydowanie zmieniać na niekorzyść w trakcie następnych dni i tygodni podróżowania po dziwnym, ale jak widać nie srasznym imperium Dżingis Chana.            

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł