OK. Jadę do Puerto Valdes.

Droga równie tragiczna jak ta przed chwilą, ale urozmaicona i wspaniałymi widokami (jadę wzdłuż linii brzegowej) i zwierzętami, które znałem dotąd tylko z książek, a teraz muszę uważać, żeby któregoś nie rozjechać samochodem. To lama, to struś, to pingwin, lis lub nawet skunks wyskakują na drogę jak gdyby nigdy nic. Lamy i strusie po paru minutach stały się stałym elementem krajobrazu i przestałem zwracać na nie uwagę Natomiast zatrzymałem się, żeby pofotografować pingwiny. To dopiero fotogeniczne stworzonka 🙂

W Purto Valdes orek też nie ma. Idę na długi spacer wzdłuż plaży (podobno, jak głoszą porozstawiane szyldy, śladami Karla Darwina), poraz kolejny przyglądam się słoniom morskim, poraz kolejny wypatruję orek, poczym wracam do samochodu, jem kolację i postanawiam czekać. Może będę miał szczęście. Siedzę na ławce nad brzegiem oceanu i czekam. Słońce ma się ku zachodowi, a ja czekam i czekam. Jestem sam na sam z oceanem gdzieś prawie na końcu świata i czekam, żeby zobaczyć żerujące orki. Nie mieści mi się to w głowie, ale czekam. Gdy zapada ciemność, postanawiam w tym miejscu nocować i z samego rana wrócić na mój punkt obserwacyjny.
Wracam o piątej rano. Słonie morskie te same, które były wieczorem, z pewnym niedowierzaniem patrzą w moim kierunku i nie wzruszone moją obecnością zajmują się sobą. Jedne ryczą, inne pływają, ale zdecydowana większość poprostu śpi. One śpią cały czas. Przyglądam się słoniom, trochę czytam rozmówki hiszpańskie i co jakiś czas przez lornetkę lustruję tafle wody. Orek jak nie było, tak nie ma. Po dwóch godzinach zastanawiałem się, czy stary człowiek Hemingwaya czekając na swojego marlina myślał o tym samym, o czym ja myślę czekając na moją orkę. Po czterech godzinach myśle, że skoro stary człowiek miał tyle cierpliwości, to i ja powinienem mieć. Więc czekam. Czekam. Czekam. Nie wiem, która była godzina, nie wiem nic. Nawet aparatu, który schowałem przed piaszczystym wiatrem, nie zdążyłem wyciągnać. Nagle pojawiły się tuż przede mną dwie. Dwie wspaniałe orki – tuż przy brzegu. Jedna złapała małą uchatkę i znikneła w wodzie. Po chwili wróciła, a ja już z aparatem zdążyłem jeszcze tylko zrobić parę zdjęć i odpłyneły. To było kilka chwil, ale opłacało się czekać, żeby na własne oczy zobaczyć taki spektakl natury. Udało mi się jak staremu człowiekowi, a cierpliwość została sowicie wynagrodzona.
Z Hemingwayem, po tych paru godzinach czekania, przeszedłem na Ty 😉

Wracam do Puerto Piramides. Muszę ogarnąć samochód (w trakcie tankowania na stacji spotykam dwóch chłopaków z Niemiec, z Bremen, na motorach z niemieckimi rejestracjami – a więc nie jestem sam) i jutro 3.12., albo pojutrze 4.12. (zależy od pogody i od tego, czy mi się będzie chciało, czy nie 😉 ) wyruszam z półwyspu Valdes, którego chyba nigdy nie zapomnę, w dalszą drogę into the world.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł