Z drogi nr. 3 skręcam w lewo, czyli na wschód, i po 70-ciu kilometrach docieram do parku narodowego na półwyspie Valdes. Narazie jeszcze nie mam pojęcia, jakie cuda natury przyjdzie mi oglądać. Wiem tylko (z przewodnika), że jest to półwysep, którego wybrzeża i otaczające go wody obfitują w tak wielką różnorodność stworzeń, że UNESCO zdecydowało wpisać tę okolicę na listę światowego dziedzictwa.
Wjazd do parku kosztuje 130 peso – naturalnie, że płacę i już jestem na terenie pierwszego PN w mojej podróży.
Zaraz na początku parku znajduję informację turystyczną, gdzie zaopatruję się w mapę i wszelkie potrzebne informacje. Już wiem, że jedyne miasteczko na półwyspie to Puerto Piramides około 25 km dalej. Tam postanawiam zabazować przez następne parę dni. Miasteczko malutkie, kolorowe z dwoma sklepami, stacją benzynową (dla mnie ważna rzecz), kilkoma kawiarenkami dla licznych turystów, którzy stąd wypływają w morze w poszukiwaniu wielorybów, polem namiotowym, z którego nie korzystam, bo wolę stać przy jedynej w miasteczku drodze, no i oczywiście ze sklepikami z pamiątkami, widokówkami etc.
Pierwsze co robię (nie mogę się już doczekać), to kupuję bilet na stateczek i wyruszam i ja w rejs “na wieloryby”.
Już po paru minutach kapitan wypatruje matke wieloryba z młodym. Podpływamy blisko, bliziutko. Niesamowite przeżycie. Wieloryb na wyciągnięcie dłoni to wynurza się, to znowu chowa pod wodą. W pewnym momencie mam wrażenie, że puszcza do nas oko hihihi. Potem podpływa do nas orka, która jak w filmach przyrodniczych wali olbrzymim ogonem w lustro wody i znika. Jeszcze parę innych okazów opływa nasz statek jakby specjalnie robiąc nam pokaz i po prawie dwóch godzinach niezłej zabawy wracamy do portu.
Drugiego dnia postanawiam najbliższe okolice spenetrować na rowerze. Dosyć trudne, górzyste, piaskowe drogi sprawiają, że szybko zaniechciałem sportowych atrakcji i migiem (powrót był z górki) wróciłem do mojej bazy, czyli samochodu. Trudy górzystego wysiłku spłukiwałem właśnie zimnym piwem, gdy podeszła do mnie parka Ewa i (jego imienia zapomniałem, jakoś tak zawsze dłużej pamiętam żeńskie niż męskie imiona) z … Bonn. Ja mam niemieckie rejestracje, więc jest to jakaś niebywała rzecz w Argentynie, no i przyciągacz dla krajanów z nad Renu. W ten oto sposób wieczór niejako sam się zaplanował. Do późna siedzieliśmy w moim samochodzie, pili wino i gadali gadali gadali. Bardzo fajna znajomość.
No ale gadu gadu, a ja chciałbym jeszcze coś tu zobaczyć.
Trzeciego dnia jadę samochodem do Puerto Norte, bo jak słyszałem można tam obserwować polujące na uchatki orki. Po drodze zabieram moją pierwszą parę autostopowiczów: Joana z Hiszpanii i (tym razem pamiętam) Fryderyk z Belgii. Strasznie trudną dziurawą drogą tłuczemy się przez dwie godziny, rozmawiając po hiszpańsku, angielsku i niemiecku. Jakoś się dogadujemy.
W Puerto Norte obserwuję morze przez ponad godzine i nic. Orek nie ma, tylko stada ociężałych, śpiących słoni morskich. Orki natomiast (jak się dowiaduję), podobno częściej można zobaczyć w Puerto Valdes. OK. Jadę do Puerto Valdes.