Pekin nazywany w Chinach Beijing (w tłumaczeniu „Północne Miasto”), mimo, że od najdawniejszych czasów należał do Chińskiego Cesarstwa, to jednak leżąc z dala od głównych szlaków handlowych nie od razu wrósł w chińską cywilizację. Dopiero mongolskie najazdy w XIII wieku sprawiły, że oddalone miasto północy, szukając ochronnego parasola, zbliżyło się politycznie, a co za tym idzie również kulturowo i cywilizacyjnie do Wielkich Chin. Paradoksalnie historia Pekinu na dobre zaczyna się wtedy, gdy on, starty mongolską nawałnicą, znika praktycznie z powierzchni ziemi. Mimo, że miasto istnieje już od około roku 1000, to zaczyna być o nim słychać dopiero po 1215 roku, gdy po kolejnym najeździe mongolskich chord, zostaje z rozmachem odbudowane z popiołu i gruzu, jaki pozostaje po ich wycofaniu. Wtedy też rozpoczyna się budowa trzeciej, największej części Chińskiego Muru, ale o tym opowiem w następnym artykule, gdy już na niego wejdę. Od wspomnianego XIII wieku Pekin systematycznie się rozbudowuje i powiększa, by w końcu po licznych powstaniach, wojnach i rewolucjach nawiedzających, co jakiś czas cały obszar Cesarstwa Chińskiego przyjąć miano Dadu – co znaczy Wielka Stolica i stać się siedzibą kolejnych władców państwa środka. Współczesna historia stolicy Chin zaczyna się naturalnie 1.10.1949 roku, więc dokładnie 70 lat temu, kiedy to miasto zajęła Ludowa Armia Wyzwoleńcza PLA, pod przywództwem Mao Zedonga, który w tym dniu, na placu Bramy Niebiańskiego Spokoju, znanym też pod nazwą Tiananmen (największy publiczny plac na świecie) przed 500.000 mieszkańcami, ogłosił powstanie Chińskiej Republiki Ludowej. Od tego dnia i Pekin i całe Chiny raczej zaczynają się uwsteczniać niż rozwijać. Ożywienie nastąpi dopiero jakieś 45 lat później i kilkudziesięciomilionowe miasto zacznie ponownie się rozbudowywać, a budując najwyższe budynki świata, szerokie arterie komunikacyjne i nowoczesne metro doganiać nawet stolice zachodnich mocarstw. Ową współczesną fasadę miasta z drapaczami chmur, wielkimi handlowymi centrami i zagęszczeniem przechodniów na chodników przekraczającym możliwość zdroworozsądkowego pojęcia, widziałem już przez chwilę z okien pociągu. Potem, gdy z wysiadłem na głównym dworcu i musiałem przejść kilka ulic, mogłem nawet nieco poczuć ten tłum na własnym karku. Mając zaledwie kilka dni do dyspozycji (z 30-tu na Pekin poświęcam, 3 czyli 10 %), omijam współczesne dzielnice, przypominające takowe we wszystkich innych wielkich miastach i przypatrując się im jedynie z daleka z niewielkich wzniesień, koncentruję się na starszej, dużo ciekawszej części miasta.

Co można przez trzy dni zrobić? Okazuje się, że jak się dobrze przypatrzy mapie, przygotuje na długie spacery i zaznajomi z zasadami funkcjonowania metra, które są zupełnie podobne do tych w innych dużych miastach, to całkiem sporo. Zaczynam jak to mam w zwyczaju od porannego joggingu. Jest stolica, musi być więc bieganko. Takie hobby :). Tym razem nie biegam ulicami by przypatrzeć się miastu i poznać najbliższe okolice. Jako cel wybieram Park Świątyni Nieba, by a) przy okazji już coś zwiedzić i b) by wczesnym świtem spotkać się w nim raczej z rodowitymi Pekińczykami traktującymi park, jako swoistą halę sportową, niż z tłumem turystów z długimi kolbami aparatów fotograficznych traktujących park i znajdujące się w nim świątynie oraz obserwatorium, jako zdjęciowy obiekt. Nie mylę się. W parku spotykam mnóstwo gimnastykujących się ludzi i to mnie już w Azji dawno przestało dziwić. Dziwi natomiast rodzaj, w jakim ćwiczą, czy raczej, jakie w trakcie ćwiczeń wydają odgłosy. Mam wrażenie, że park jest pełen Bruców Lee. Kto pamięta „Wejście Smoka”, lub inne filmy z najbardziej znanym chińskim aktorem i mistrzem sztuk walki, ten wie, o jakich odgłosach piszę. Nie wiem, dlaczego, wszyscy wymachując rękami lub nogami tak głośno wypuszczają powietrze z przepony, ale powoli przyzwyczajam się, że Chińczycy po prostu wszystko robią głośno. W drugim i trzecim parku, które spotykam zupełnie mimochodem wracając już do hostelu, nie ma już świątyń, nie ma naśladowców Bruca Lee, nie ma turystów, za to jest zupełnie coś niezwykłego. Przestaję biec, bo muszę się temu zjawisku przyjrzeć spokojnie i z bliska i spokojnie. W dalszym ciągu i jeden i drugi park, wyglądający jak olbrzymi chiński, ogród stanowi rodzaj terenu aktywności fizycznej, ale jakiej? Tutaj się tańczy tańce latynoamerykańskie typu salsa wymagające dużego wysiłku i tańce towarzyskie typu tango, wymagające sporego tanecznego kunsztu. Tutaj się uprawia jogę, czyli staje na głowie lub w innej trudno wykonalnej pozie. Tutaj gra się w ping ponga, urządza spotkania towarzyskie na ścieżce zdrowia, jeździ na wrotkach, lub podbija stopami zrobioną z ptasich piór, lotkę (taką zabawę widzę pierwszy raz i tak mi się podoba, że postanawiam kupić taką lotką i nauczyć się jej podbijania). Najbardziej fascynujące są jednak latawce. Puszczane przez chłopców w wieku 60 +, przywołują wspomnienia dzieciństwa, kiedy często marzyłem o takim, ale nigdy nie miałem i teraz, kto wie czy też sobie nie popuszczam. W końcu cała moja podróż to spełnianie młodzieńczych marzeń, więc powinien się w niej znaleźć też czas na latawce. Myślę, że ci starsi panowie obok, trzymając na sznurkach swoje latające smoki, też spełniają swoje dziecięce marzenia.  

Po prysznicu i śniadaniu szybko przechodzę do następnej części programu. Jako, że kilkanaście kilometrów mam już w nogach, przeto dzisiaj postanawiam zwiedzić najbliższe sąsiedztwo, a że jak już wspomniałem, mieszkam w samy centrum obok mauzoleum Mao, placu proklamowania republiki, wejścia do „Zakazanego Miasta” i mnóstwa dzielnic z typowymi dla Pekinu wąskimi alejami zwanymi „hutongs”, przeto z pewnością będę miał, co robić. Nie oddalając się zbytnio od miejsca zamieszkania, mogę sobie swobodnie cały dzień poznawać Chiny od kilku stron: historycznej, architektonicznej, kulturowej i tej, która robi może nie największe, ale zdecydowanie ogromne wrażenie, kulinarnej. A propos – kulinaria. Chodząc tak zwanymi tyłami, (bo tak lubię) z tyłu restauracji, spotykam coś, co mnie zastanawia. Wygląda to jak odprawa pracowników przed, a może po skończonej dniówce. Szef (i jest tak za każdym razem ilekroć na taki spektakl wpadam, a wpadam często), gestykulując i krzycząc, albo coś tłumaczy, albo rozkazuje, albo zwyczajnie opieprza (kolejny raz stwierdzam, że w Chinach wszystko musi być robione głośno), a reszta w pozycji na baczność stoi z wbitym w ziemię wzrokiem i słucha. Do tej pory myślałem, że takie sceny rodem z XIX wieku to tylko w telewizji, albo w kinie, a nie w Realu i to w drugiej dekadzie XXI wieku. Widać Chiny w niektórych dziedzinach z szybkością światła mkną do przodu, a w niektórych pozostają niewzruszenie od lat w tym samym miejscu. Symbolem tego drugiego, a może i pierwszego też, jest ogromne, jak egipska piramida, ustawione w środku miasta, świetnie wieczorem oświetlone, mauzoleum, tego, co to wszystko zatrzymał i przez to może ruszył. Kult Mao Zedonga błyszczy w Pekinie cały czas, jak jego miejsce pochówku.

Następny dzień, to już Pekin mocno oddalony od Placu Niebiańskiego Pokoju, znacznie bardziej zróżnicowany i dosyć męczący. Poświęcając spacerom między świątyniami najstarszych dzielnic miasta, cały dzień, przemierzam pieszo ponownie dobrze ponad 20 km. Od dostrzegalnej gołym okiem, granicy starego i współczesnego miasta, do której przed chwilą dotarłem niezwykle nowoczesnym metrem, spacerując, albo z mapą i obranym celem, albo zupełnie na oślep, znajdując mnóstwo ciekawych miejsc, pod koniec dnia mogę śmiało powiedzieć, że chyba dosyć dobrze poznałem stolicę, a zarazem pierwsze moje miasto w Chinach. Z tych najładniejszych miejsc, którym poświęcam najwięcej czasu to: wspaniała, bogata świątynia Konfucjusza i druga tuż obok, cudownie pachnąca kadzidełkami buddyjska świątynia Dalajlamy. Przyznam, że nie spodziewałem się takowej w centrum stolicy Chin słynących z niechęci do tybetańskich duchowych przywódców. Przeróżnych świątyń mijam po drodze jeszcze więcej, jest ich mnóstwo. Nie sposób do każdej wejść. Ani czas, ani finanse na to nie pozwalają (średnio bilet to 30 – 50 juanów, a jedno euro to 7,5 juana), nie mówiąc, że z czasem (do kilku, tych darmowych i tak wchodzę) wszystkie wydają się bardzo do siebie podobne i tylko oko wytrawnego znawcy kultury może dopatrzeć się różnic. Poza tym przecież nie tylko świątyniami Pekin stoi. Mam jeszcze chwilkę na zupełnie niezłe muzeum narodowe, na ogród botaniczny, który należy do Chin jak muszka do smokingu, kilka mniej turystycznych dzielnic no i oczywiście wspomniane już hutongi, których tutaj też jest sporo. Bez wątpienia to właśnie spacery hutongami – wąskimi alejkami wijącymi się między niskimi domkami w typowej chińskiej architekturze, z mnóstwem małych sklepików, podwórek, na które czasem udaje mi się zajrzeć i mikroskopijnych wejściowych ganków, dostarczają mi najwięcej emocji. Nie przeszkadza nawet to, że z okazji narodowego święta przystrojone są gęsto (jak zresztą całe miasto) czerwonymi flagami.

Dzień trzeci i ostatni, to czas na tak zwany mus. Mus? Nie lubię tego słowa, ale podobno, każdy, kto jest w Pekinie musi przekroczyć progi Zakazanego Miasta, a skoro tak – to nie mam wyboru. Mus to mus. Zakazane Miasto położone dokładnie w centrum Pekinu, to otoczony ponad 50 m szeroką fosą kompleks pałacowy, do którego przez wieki zwykli śmiertelnicy, czyli nienależący do rodziny cesarskiej mieszkańcy Beijing, nie mieli wstępu. Stąd nazwa „Zakazane” Dzisiaj, jak widać po zgromadzonej przed wejściem, zbitej ciasno ludzkiej masie, jest zupełnie odwrotnie. Każdy musi tu wejść i nawet wysoka cena biletu, prawie 15 euro, nikogo nie odstrasza. Do tego stopnia, że bilety trzeba rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem lub kilkutygodniowym w okresie wzmożonego turystycznego ruchu, jaki panuje na przykład w trakcie narodowych świąt, czyli teraz. O tym naturalnie nie wiedziałem, bo i skąd. Mało brakuje, a zakazane miasto stałoby się dla mnie faktycznie zakazane, bo bez biletu, którego już naturalnie kupić normalną drogą nie mogę, wejście do niego staje się dla mnie jak dla każdego śmiertelnika w poprzednich wiekach, niemożliwe. Tylko łut szczęścia, szalenie sympatyczna recepcjonistka w hostelu Leo, która swoimi ścieżkami załatwia (skąd my to znamy, że w socjalizmie większość niemożliwych do zdobycia rzeczy można „załatwić” ) no i oczywiście 15 euro, sprawiają, że udaje mi się przekroczyć magiczny próg, magicznego miasta wpisanego w 1987 roku na światową listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Przed wejściem obraz Mao Zedonga i żołnierze w białych rękawiczkach oraz szpaler dobrze zbudowanych chłopaków z krótkimi włosami i w ciemnych garniturach (ich nawet nie odważam się z bliska fotografować), sprawiają wrażenie, że oto wchodzę do ciężko zmilitaryzowanego obiektu wojskowego, albo innego strategicznie ważnego dla totalitarnego systemu miejsca, a nie do było, nie było, muzeum. Zakazane Miasto, jako całość ma, bowiem status muzeum i jest najlepiej zachowanym w Chinach pomnikiem dawnej architektury i zarazem największym kompleksem pałacowym na świecie. Całe szczęście, że jest tak ogromne – myślę, patrząc na wlewające się do niego morze głów. Całe szczęście, bo zaraz po przekroczeniu jego granic, tracąc z oczu wzrok uzbrojonych żołnierzy i z pleców oddech wielkich jak goryle goryli, tłum rozchodzi się we wszystkich kierunkach i robi się luźniej. Mogę swobodnie oddychać i bez przeciskania lub wystawiania głowy ponad inne, przyglądać się otaczającym mnie zewsząd wspaniałościom. Większość ludzi kieruje się oczywiście traktem na wprost w kierunku sali tronowej, głównej atrakcji miasta. Inni postanawiają dojść do niej lewym lub prawym skrzydłem. Ja wybieram lewe. Zdaje się, że znajdę tam więcej cienia. Przejście zachodnim i wschodnim skrzydłem, zajrzenie do mnóstwa zakamarków, dotknięcie wielu figur, przejście przez kilkanaście świątyń i pałacowych komnat i w końcu zwiedzenie sali tronowej, skarbca z mnóstwem eksponatów, wystawy zegarów i wspaniałego pałacowego ogrodu, zajmują mi pół dnia i kosztuje 70 procent zarezerwowanych na cały dzień sił. Nic dziwnego, że po wyjściu, mimo wielkiego zadowolenia z tego, co widziałem, odczuwam poza ulgą spory przesyt zabytkami, świątyniami, pałacami i historią. Potrzebuję gwałtownej odmiany. Świątynie i zabytki przynajmniej przez jakiś czas nie będą głównym celem moich wycieczek – postanawiam w duchu, jednocześnie rozglądając się wkoło za jakimś miejscem, które na koniec pobytu w Pekinie, dostarczyłoby mi zupełnie innych wrażeń.

Przede mną jest góra, a z góry pewnie fajny widok. Góra jest zielona, a zieleni właśnie najbardziej mi teraz trzeba. Mimo zmęczenia pnę się w górę. Dobry pomysł. Na górze nie ma zbyt wielu (w Chinach niezbyt wiele wcale nie znaczy, że mało) turystów, bo jak gdzieś trzeba wejść, a nie można wjechać, to chętnych jest zdecydowanie mniej. Widok na część miasta po drugiej stronie i na Zakazane Miasto u stóp, jest zdecydowanie warty kilkunastominutowej wędrówki po schodach, a najciekawsze jest to, że będąc na górze dostrzegam następne ciekawe, niehistoryczne miejsce. Jezioro. Długi spacer wokół jeziora i przylegających doń wspaniale, jak to Chińczycy potrafią zrobić, ulegając w tej sztuce jedynie Japończykom, wypielęgnowanymi ogrodami, kończy mój krótki pobyt w stolicy Chin. A nie, nie, nie! Prawie kończy. Na zakończenie jest coś extra. Nie tylko Zakazane Miasto, nie tylko świątynie, hutongi i ogrody mają w Pekinie przedrostek „mus”. Jest jeszcze jedna rzecz, o której w Pekinie nie wolno zapomnieć.

Dopiero kaczka po pekińsku, która akurat wjeżdża na talerzu przede mnie, skonsumowana z niesamowitym smakiem, kończy moje pekińskie randez vous.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł