Podróż do Chin rozpoczynam praktycznie w momencie, gdy kupuję bilet na pociąg do Pekinu, albo może jeszcze wcześniej, gdy załatwiałem wizę, by w ogóle do nich się dostać. Z otrzymaniem wizy problemów nie miałem, aczkolwiek dostałem ją tylko na miesiąc, mimo, że wnioskowałem trzy. W dalszym ciągu podróży, fakt ten niestety znacząco wpłynie na jej jakość. Drogocenną wizę, która dość mocno uszczupliła mój budżet, mam w paszporcie już od prawie pół roku (do 6 miesięcy od daty wydania muszę wjechać do Chin, w przeciwnym wypadku przepadnie, także muszę się już spieszyć, nie wiedząc, że ten pośpiech nie opuści mnie już przez cały następny czas) i w tym czasie wiele mogło się zmienić. Łącznie ze zmianą ruty. Natomiast teraz, stojąc przy kasie i kupując bilet do Pekinu, wiem, że nic się już zmienić nie może. Czuję się tak jak pewnie czuł się Cezar nad Rubikonem, gdy zastanawiając się nad jego przekroczeniem w końcu wypowiedział słynne „kości zostały rzucone” i wsadził nogę w odmęty. Od tego momentu, odwrotu nie miał. Podobnie sprawa ma się ze mną. Nie wiedząc, co czeka mnie za granicą, nie będąc w ogóle przygotowanym na spotkanie z zupełnie inną kulturą, kupując bilet „rzucam kości” i wprawdzie nie rzucam się w wir rzeki, ale chowam go do paszportu i pełen napięcia czekam, co będzie dalej. Jedyne, co mogę, a nawet muszę zrobić, to w miarę możliwości przygotować się na krótkie, ale pewnie bardzo intensywne eksplorowanie państwa, którego trochę się obawiam, a jednocześnie bardzo jestem ciekaw.

Moje przygotowania do podróży przez Chiny, przypominają pakowanie małej walizki przed wyjazdem na kilkutygodniowy urlop w nieznane strony. Wszystko chciałoby się zabrać, wszystko może się przydać, a pojemność walizki mocno ograniczona i nie wszystko się mieści. Ja też chciałbym w Chinach wszystko zobaczyć, wszystkiego skosztować, a że czas na zwiedzanie mam poprzez krótką wizę mocno ograniczony i wiem, że nie wszystko dam radę.  No, więc co? Najpierw tak jak w przypadku pakowania robię listę z najważniejszymi moim zdaniem miejscami, a potem zaczynę po kolei skreślać z niej tak długo, aż walizka się domknie. Po długim zastanawianiu, konsultowaniu z Asią, która już w Chinach była i, co nie, co mi doradza, czytaniu w Internecie i przewodniku wyznaczam trasę od Pekinu do Hongkongu i najciekawsze, przy niej punkty, dając przy tym uważne baczenie, by było wśród nich mniej więcej tyle samo natury, co cywilizacji i kultury.  Jest ich dużo. Bardzo dużo. Wszystkich w ciągu miesiąca nie zobaczę. Skreślam, dokładam, zamieniam, znowu czytam, znowu skreślam i tak kilka razy, aż w końcu wybieram te, do których koniecznie chcę trafić, czyli: Pekin, Mur Chiński, Terakotowa Armia, Shanghai i Parka Narodowy Zhangjiajia. Do nich dokładam te, które nie koniecznie, ale bardzo chcę zobaczyć i wychodzi mi 20 pozycji. Dalej za dużo jak na 30 dni. Walizka nawet przygniatana kolanem się nie zamknie. Trudno – po raz kolejny czerwonym długopisem skreślam 5 miejsc i zostając przy 15-tu i prawie 5.500 km – myślę, że z trudem, bo z trudem, ale dam radę. Walizka zamknięta, a oto, co w niej pozostało – z zaznaczeniem, że życie i tak część zweryfikuje i po drodze coś wyrzucę lub wymienię:

1) Pekin, 2) Mur, 3) Yanging, 4) Xinron, 5) Xian-terakotowa armia, 6) Longmen -Groty, 7) Shaolin Temple, 8) Taishan Montain, 9) Shanghai, 10) Hangzhou, 11 Huangshan, 12) Zhangjiajia Forest Park, 13) Fenghuang, 14) Longji Rice Terrace, 15) Yangshuo

Żmudnie przygotowaną kartkę z planem chowam na wszelki wypadek do etui z paszportem (nie wiadomo, czy na granicy nie będą ode mnie żądać takowego, rozpisanego na każdy dzień planu, więc wolę byś przygotowany) i jednocześnie, jeszcze raz na nią zerkając, zastanawiam się nad smutną refleksją, która mnie nachodzi. Z jednej strony mając gotowy plan podróży, wiedząc dokładnie gdzie, kiedy będę i mniej więcej, co mnie czeka, mam poczucie pewnego bezpieczeństwa. Z drugiej jednak strony widzę ile wolności, spontaniczności i dreszczyku emocji wywoływanego nieprzewidzianymi przygodami muszę za to poświęcić. Nie wiem czy mi się to podoba?  Mimo, że wiem, że od zawsze ceną za wolność między innymi było i jest bezpieczeństwo lub przynajmniej jego poczucie, to jednak wyjechawszy w świat, świadomie z niego zrezygnowałem i trochę mnie teraz denerwuje, że nie wjechawszy jeszcze do największego komunistycznego państwa, ponownie tyle jej tracę. Poza tym i to chyba jeszcze bardziej mnie złości, nigdy dotąd nie byłem konfrontowany z najtrudniejszym pytaniem, jakie zadają sobie ludzie wyjeżdżający w egzotyczne lub ciekawe miejsca na krótkie urlopy Zwiedzać szybko i dużo, czy powoli i mało? Dotąd tego problemu nie miałem. Zawsze miałem wystarczająco dużo czasu, by zwiedzać, oglądać i poznawać dużo i powoli. No cóż, teraz to się zmieni, chociaż mam nadzieję, że nie na długo. By nie poddać się sceptycyzmowi, który może zniesmaczyć mi podróż do Chin zanim jeszcze wsiądę do pociągu, szybko odsuwam od siebie błąkające się po głowie niewesołe rozważania i przywołuję na ich miejsce zupełnie inne – ciut weselsze. Taka podróż z kartką, kalendarzem i długopisem w ręku, to przecież zupełnie nowe dla mnie doświadczenie, a w podróży przez świat, też o to mi chodzi by takowe zbierać, przeżywać, potem analizować i wyciągać wnioski. Być może wcale nie jest to takie złe jak mi się teraz wydaje –myślę sobie, uśmiechając się pod nosem. Być może forma podróżowania „po Japońsku”, czyli dużo i szybko ma swoje zalety, które odkryję dopiero wtedy, gdy sam spróbuję? Zobaczymy. Słowo „zobaczymy” ponownie wprowadza mnie w optymistyczny nastrój i już z lepszym humorem mogę zabrać się za następną rzecz, którą koniecznie przed wyjazdem do Chin muszę zrobić. Internet! W Chinach nie działa Google, a co za tym idzie, wszystkie jego aplikacje są bezużyteczne. Trzeba, zatem załadować nowe, niegooglowskie appy, pościągać mapy i jakieś przewodniki, odpowiedzieć na wiadomości na messengerze i pożegnać się na miesiąc ze znajomymi z facebooka i whotsapa. Tak przygotowany mogę już śmiało spojrzeć w przyszłość i zawołać – hej Chiny – nadchodzę! Czy raczej – hej Chiny nadjeżdżam, bo nadjeżdżam szybkimi obrotami stalowych tuczących się po szynach kół transsyberyjskiej kolei, która o 7:30 rano odbiera mnie z dworca kolejowego w Ułan Bator.

Ostatni dzień w Mongolii, obdarza mnie podobnym szczęściem, jakim przywitał mnie pierwszego dnia w Oglij.  Pamiętacie, jak tam, zaraz po przyjeździe znalazł się facet, który podwiózł mnie Jensa i Kathię najpierw do kantoru wymienić pieniądze, a potem do hostelu? Tak teraz, też mi się udaje i nie muszę z tobołami maszerować nierównymi chodnikami lub obijać się w miejskim autobusie. Na dworzec mimo wczesnej, porannej godziny podwozi nas właścicielka hostelu, w którym bądź, co bądź mieszkam już, ponad tydzień, więc czuję się w nim prawie jak we własnym domu. Wczoraj wieczorem w trakcie pożegnania przy mongolskim piwie (ja żegnałem się z Kathiąi Jensem, bo pewnie już długo się nie zobaczymy, a kto wie czy w ogóle, inni żegnali się z innymi po drodze spotkanymi przyjaciółmi, a wszyscy razem żegnaliśmy się z właścicielką i obsługą hostelu), okazało się, że jest nas więcej osób jadących rano do Mongolii. Skoro tak, to proponuję podwózkę moim mikrobusem – mówi przesympatyczna właścicielka hostelu, czym zaskarbia sobie naszą jeszcze większą sympatię, dodatkowy aplauz i jeszcze jeden toast. Rano jest jasne, że o jeden za dużo, przynajmniej dla fińskiej nauczycielki niemieckiego, która zbyt długo i zbyt mocno żegnała się wczoraj z mongolskimi przyjaciółmi i teraz ma poważne problemy by się pozbierać i zdążyć na odjazd. Czekamy. Wyjeżdżamy ciut spóźnieni. Na szczęście na dworzec docieramy przed czasem. Pociąg pewnie by nie czekał. Teraz tylko kontrola dokumentów i bagażu, potem szybko znajduję odpowiedni wagon i miejsce i oto wsłuchany w turkot kół i jeszcze ciągle świszczący mi w głowie gwizd dający znak do odjazdu, siedzę sobie przy oknie, jak zwykle z rozpłaszczonym na szybie nosie i spoglądając jak powoli zaczyna uciekać mi przed oczami i z życiorysu Mongolia, w której spędziłem z pewnością niezapomniane, acz czasem trudne chwile, wpadam w lekką zadumę.

Trudno mi uwierzyć, że oto maluje się przede mną ostatni zachód słońca nad bezkresnym stepem, że po raz ostatni patrzę na pojedyncze, porozrzucane po stepie niczym kamienie po piaskownicy, białe okrągłe jurty, w których, w dalszym ciągu nie rozumiem jak może toczyć się życie, skoro w promieniu kilkuset kilometrów nie ma szkoły, lekarza czy zwykłego sklepu i po raz ostatni przebiegają mi przed oczami stada dzikich koni i wielbłądów, spod których kopyt unosi się pustynny piach. Piach, którego jeszcze niedawno miałem serdecznie dość, a za którym, myślę, że niebawem, będę tęsknił.

Słońce chowa się za widnokrąg, step pokrywa głęboka ciemność, oczy zmęczone całodniowym wpatrywaniem się w uciekające za oknem mongolskie krajobrazy, same zamykają się nie wiedzieć, kiedy i dopiero gwizd lokomotywy, pisk hamulców i ruch w przedziałach powoduje, że na powrót z trudnością je otwieram. Jesteśmy na granicy. Wszyscy z bagażami wychodzimy z pociągu, przechodzimy do ogromnej poczekalni i czekamy. Na co? Ano na to, żeby w całym naszym składzie wymieniono podwozia z tych mongolskich o rosyjskim rozstawie kół 1,520 metra, na te „normalne”, czyli takie jak w Chinach, Polsce i większości państw świata, o szerokości między kołami 1,435 metra. Trwa to blisko dwie godziny. To dobrze i dobrze. Po pierwsze dobrze, bo fińska nauczycielka niemieckiego, która po wczorajszej imprezie miała kłopoty z poranną pobudką, teraz po zawarciu w „Warsie” bliższej znajomości z kilkoma miejscowymi (a wspominałem, że Mongołowie piją jak szewcy) ma kłopoty z utrzymaniem nie tylko swojego bagażu, ale i równowagi, dostaje chwilę czasu by się ocknąć. Mongolska obsługa pociągu pomaga jej dotrzeć do poczekalni, ale czy chińska obsługa będzie równie wyrozumiała? Szczęściem dwie godziny przerwy w piciu i trochę snu pozwala jej, jako tako wrócić do siebie, także oprócz wstydu i pewnie potwornego kaca nic złego się jej nie dzieje. Drugie dobrze, to to, że mija północ, a to znaczy, że do Chin wjedziemy już 6 października, a nie jak było planowane 5-tego, czyli na starcie chińskiego sprintu zyskuję jeden dzień. Taki bonus – myślę sobie. Guzik prawda. Wprawdzie szlaban przekraczamy już po pierwszej, ale urzędnicy nie przestawili widocznie stempli i w paszporcie ląduje data 05.10.2020. Zwrócić uwagę? Haha – zwrócić uwagę urzędnikowi totalitarnego systemu, w którym państwo, a państwo, to urzędnik, ma zawsze rację, porównywalne byłoby z falstartem i czerwoną kartką przed rozpoczęciem biegu. Siedzę cicho i nie ryzykuję. Poza tym jest środek nocy, a w nocy nie chce mi się denerwować. W nocy chce mi się spać. Podjeżdża pociąg. Wchodzę z powrotem do mego przedziału i momentalnie zasypiam. Zasypiam z ostatnią myślą, jaką pamiętam, że jeden dzień dłużej czy krócej nie gra roli – i tak będzie dobrze. No i jest. Od samego rana, świetne widoki za oknem: cudowne wapienne góry, mnóstwo zieleni, ogromne pola ryżowe, szeroki rzeki, kolorowe gęsto zabudowane fikuśnymi domkami wioski i nawet pojawiające się coraz częściej duże miasta z wieżowcami i zatłoczonymi ulicami, uświadamiają mi, że w ciągu nocy przebyłem drogę między dwoma zupełnie różnymi światami. Jednocześnie dociera do mnie, że ten świat, choć tak bardzo odmienny jest też piękny, a to, co widzę pozwala mieć nadzieję, na wspaniały w nim czas i dużo nowych znakomitych przeżyć.

Niesamowite przeżycia zaczynają się już w Pekinie na dworcu. Falujące morze głów, (co ja mam z tymi morskimi metaforami? Najpierw bezkresny przestwór oceanu w Mongolii, teraz falujące morze głów w Chinach? – pewnie dawno nie byłem nad morzem i coś mnie do niego ciągnie, albo?) roztacza się przede mną, jak okiem sięgnąć, robiąc tym większe wrażenie, że przecież w ciągu kilkunastu godzin przybyłem z najsłabiej zaludnionego na naszym globie państwa do najmocniej zaludnionego. Szok! No tak, poza tym trwa przecież jeszcze największe chińskie święto, czyli powstanie Chińskiej Republiki Ludowej (w tym roku to już 70-ta rocznica) i z tej okazji naród ma dwa tygodnie wakacji. Można sobie wyobrazić, co dzieje się na ulicach miast, gdy ponad miliard ludzi wykorzystując wolny czas przemieszcza się w te i we fte po całym kraju. (Drugim takim czasem „chińskiej wędrówki ludów”, kiedy całe państwo jest zablokowane, trudno znaleźć miejsce na nocleg, a ceny w hotelach, restauracjach i turystycznych atrakcjach szybują do nieba, jest pierwszy tydzień Nowego Roku przypadający w Chinach między 21 stycznia, a 21 lutego). Wprawdzie ten największy ruch przypadający na pierwszy tydzień świętowania, zwany „złotym tygodniem” właśnie minął, a ja przesiedziałem go na szczęście w Ułan Bator, to jednak w dalszym ciągu ruch i tłum w stolicy Chin jest taki, że trudno się przecisnąć. Myślałem, że do hostelu podjadę metrem. Gdzie tam. Z dwoma plecakami nie jestem w stanie się do niego dostać. Rezygnuję. Mimo dużego obciążenia wybieram spacer. Coś mi się wydaje, że im dalej dworca tym tłum będzie rzadszy, a i pierwszych obserwacji i aklimatyzacji w nowych warunkach po drodze, będzie można dokonać. Próba przedostania się do metra zaznacza się jednak w mej pamięci pierwszym poważnym spostrzeżeniem, które napawa mnie optymizmem. Droga do metra, podobnie jak perony na dworcu opisana jest nie tylko chińskimi krzaczkami, pajacykami czy innymi niezrozumiałymi esami floresami, ale i alfabetem angielskim, z którym już, jako tako sobie radzę. Dodatkowo mapa metra z kilkunastoma nitkami połączeń (nie chcę się czepiać, ale ile nitek posiada warszawskie metro?) wyrysowana jest różnymi kolorami, także każdy analfabeta (no chyba, że analfabeta daltonista – to już gorzej) da sobie radę. Skoro tak, to ja też – cieszę się.  Oddalając się od dworca, faktycznie znacznie mniej ludzi tarasuje mi drogę i oprócz przechodzenia przez szerokie ulice i skrzyżowania, blokowane metalowymi barierkami by tłum nie wtargnął pod jadłce samochody, idzie mi się w miarę dobrze. Do czasu. Mój hostel, o czym nie zdawałem sobie sprawy, położony jest w bliskim sąsiedztwie mauzoleum przewodniczącego Mao, co oczywiście oznacza, że im bliżej niego jestem, tym masa ludzka ponownie gęstnieje. Wprawiony już w dworcowych bojach bez szwanku przeciskam się przez najgęstszy tłum i w końcu po godzinie solidnego marszu, omijając lekkim łukiem główne ulice, zbliżam się do mojej nowej, tym razem pekińskiej bazy. Przede mną hostel o symbolicznej nazwie Leo. Faktycznie tak się czuję. Wysiadka na makabrycznie zatłoczonym dworcu, spacer przez centrum Pekinu i pierwsze obserwacje: charkających, plujących, bekających i bardzo głośno rozmawiających ludzi, umundurowanych w stare, brudne pomięte szmaciaki i zniszczone buty, ale z czerwonymi opaskami na ramionach przedstawicieli ludowej milicji przypominających bardzie kapo za jakiegoś obozu pracy niż stróżów prawa, setki żołnierzy i innych służb mundurowych, z którymi nie wolno rozmawiać (raz zapytałem o drogę i zobaczyłem tylko palec na ustach), ani fotografować, powodują, że czuję się jakbym wchodził do jaskini lwa, którego przez następne tygodnie będę musiał jakoś oswajać. Czy mi się uda?  Chyba tak. Myślę, że tak, bo oprócz, tych złych pierwszych spostrzeżeń zauważam też sporo przyjemnych, np. bardzo ciekawą architekturę, dużo kolorów, sporo przyciągającej oko egzotyki, wspaniałe, cudnie wypielęgnowane parki i skwery i klomby, no i najważniejsze, fantastyczne zapachy dobywające się z mnóstwa restauracyjek, kafejek i ulicznych barów. Mam cichą nadzieję, że w ciągu podróży przez Chiny im dalej będę od dużych miast, tym tych pierwszych spostrzeżeń będzie mniej, a drugich więcej.

Jako, że od dzisiaj wszystko muszę robić szybko: szybko zwiedzać, szybko przemieszczać się z miejsca na miejsce, szybko odpoczywać i niestety szybko pisać blog, dlategonie będę mógł mu poświęcać tyle czasu jak zwykle. Artykuły będą pewnie teraz skromniejsze i krótsze, tylko z opisami miejsc, bez moich osobistych przemyśleń. Te postaram się wszystkie zebrać do kupy i umieścić naraz w ostatnim rozdziale kończącym moją przygodę z Chinami. To dopiero jednak za miesiąc. Teraz szybko biegnę zwiedzać Pekin.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł