Gdy po kilku godzinach beznamiętnej, nudnej i monotonnej jazdy przez pustynną wyżynę, autobus zjeżdża nagle do zielonej doliny, która aż lśni od zieloności i fikuśnych, pobudowanych na zboczach, domów, jestem przekonany, że zbliżam się do osławionej Petry, zajmującej poczytne miejsce na liście siedmiu cudów świata. Jednak nie! Wioska, w której kierowca, zaparkowawszy autobus na ogromnym parkingu, oznajmia koniec jazdy, nazywa się Wadi Musa, co w języku arabskim znaczy Dolina Mojżesza. Jest to dokładnie to miejsce, w którym według podań Mojżesz uderzywszy laską w wysokie skały sprawił, że spod kamieni wypłynęła woda nadając dolinie żyzny widok i pozwalając na jej zasiedlenie. Nie tylko zresztą jej. Tuż obok za długim skalnym wąwozem, korzystając z wodnych zasobów Wadi Musa, zaczęli przystawać wędrujący ze wschodu na zachód lub odwrotnie kupcy. Z czasem zaskalna przystań zaczęła powoli przeradzać się w wykute w skałach miasto, znane dzisiaj, jako jeden z nowych cudów świata i przyciągające w swe kamienne progi, wylewające się właśnie, z położonego tuż obok parkingu, rzesze turystów, w tym i mnie.

Zanim jednak przekroczę owe „cudowne” progi, muszę jak zwykle najpierw się gdzieś ulokować, a że w mojżeszowskiej dolinie zamierzam, zatrzymać się kilka dni, więc muszę zadać sobie trochę trudu i poszukać czegoś odpowiedniego. Wprawdzie, jak to mam w zwyczaju, zarezerwowałem już sobie przez „booking.com” łóżko w jednym z tańszych, a wydawało się ze zdjęć przyzwoitym hostelu, lecz tym razem nie trafiłem. Na zdjęciach nie zawsze można polegać i tym razem właśnie tak jest. Łóżko wstawione we wnękę bez okna, absolutnie nie nadaje się do spędzenie w nim więcej czasu niż tylko dzisiejsza noc, za którą już zapłaciłem, więc muszę zostać. Zrzucam plecak, zabieram ważniejsze rzeczy do przewieszonej przez ramię torby i czym prędzej idę szukać czegoś lepszego. Nie żebym był strasznie wybredny, bo i w gorszych warunkach zdarzało mi się nocować, ale co innego jest tylko przenocować i ruszać dalej, a co innego zatrzymać się na kilka dni. Kilku nocy w pomieszczeniu bez okna nie wytrzymam. Nie tylko dlatego, żebym miał jakąś fobię i bał się braku możliwości defenestracji w razie zagrożenia (takowe pamiętam przeżyłem w Australii), ale dlatego, że nie znoszę spać bez dopływu świeżego powietrza, a wiatraki i klimatyzacje nie są w stanie tego zrekompensować. Szczęściem Wadi Musa przeżywa obecnie taki rozkwit, jak w czasach swojej największej świetności, więc ze znalezieniem czegoś odpowiedniego problemu nie mam. Oczywiście zanim ostatecznie się decyduję odwiedzam kilka miejsc (normalnie rzadko tak robię, bo przeważnie szkoda mi czasu, a do tej pory rezerwacje internetowe, gdzie mam i ceny i zdjęcia dobrze się sprawdzały). Wysoki budynek na wzniesieniu, za podobną cenę, co poprzednia wnęka w ścianie, oferuje mi nie tylko szerokie łóżko w wieloosobowej sali z oknem, ale jeszcze coś, co ostatecznie przekonuje mnie do pozostania w nim. Na ostatnim piętrze znajduje się ogromna sala z aneksem kuchennym, a widok, jaki roztacza się przez szklaną ścianę na górujące za miastem skalne szczyty, w których schowana jest Petra, może nie zapiera w piersiach tchu, ale sprawia, że w jednym momencie pragnę właśnie w tym miejscu spędzić następnych kilka dni i zbliżającego się Sylwestra 2022. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że wślizg w przyszłość, w rok 2023 ze wzrokiem utkwionym w dalekiej przeszłości, może mieć w sobie coś magicznego i wyjątkowego. Dopełniam formalności, opłacam z góry 5 następnych dni (3 planuję poświęcić Petrze, jeden Nowemu Roku i ostatni przygotowaniom do dalszej podróży) i nazajutrz się przeprowadzam. Zaraz potem ruszam na spotkanie z jednym z siedmiu, albo z siódmym cudem świata i szybko przebieram z radości nogami.

Według biblii, w której Petra istnieje pod nazwą Sela i uważana jest za miejsce pochówku Aarona, brata Mojżesza, skalne miasto powstało dopiero po tym jak istniejącym do dzisiaj glinianym akweduktem doprowadzono do niego wodę z Ain Mousa (Studni Mojżesza), która za sprawą Mojżesza pojawiła się w sąsiedniej dolinie Wadi Musa. Jednak według badań archeologicznych zanim w Petrze osiedlili się Nabatejczycy, miejsce to już od wczesnego paleolitu zamieszkiwały różne grupy myśliwych, zbieraczy i później koczowników. Ślady wskazują także na bardziej stałe osiedla w tym miejscu z okresu neolitycznego ok.10.000 lat p.n.e. Za wikipedią, pierwsze znane wzmianki o zamieszkujących Petrę Nabatejczykach (Nabatejczycy – starożytny lud pochodzenia semickiego przybyły z Półwyspu Arabskiego na tereny obecnego Izraela i południowej Jordanii, który utworzył Królestwo Nabatejskie ze stolicą w Petrze, zwaną przez nich Rqm (Rakmu), co oznacza „wielobarwna”) pochodzą z IV w. p. n. e., ale z pewnością byli oni tam już wcześniej, najprawdopodobniej od VI w. p. n. e., kiedy to wyparli stamtąd Edomitów. Od III w. p.n.e. rola miasta znacznie wzrosła, gdyż dzięki lokalizacji na skrzyżowaniu szlaków handlowych z Indii do Egiptu oraz z południowej Arabii do Syrii, stało się ważnym węzłem komunikacyjnym i handlowym w tym regionie. Nabatejczycy z Petry czerpali zyski zarówno z zaopatrywania karawan w wodę i inne niezbędne środki w trakcie podróży, jak również z nakładanych na kupców różnych opłat i handlu towarami (np. srebrem, kadzidłem, mirrą, żelazem, miedzią, złotem, kością słoniową). Bezpieczne położenie miasta wśród skał to kolejny czynnik, który wpłynął na wzrost znaczenia Nabatejczyków i rozkwit Petry.

Petra nie od razu była miastem wykutym w skale. Pierwsi Nabatejczycy, którzy przybyli do tego miejsca mieszkali zazwyczaj w namiotach, które tworzyły dość luźne obozowisko wśród skał oraz w naturalnych jaskiniach, których w dolinie Petry nigdy nie brakowało. Stopniowo, wraz ze zmianą trybu życia nowych mieszkańców z koczowniczego na osiadły, zaczęły wyłaniać się płaskie, białe budynki, jakich i dziś można wiele zobaczyć na terenie Jordanii. W okresie największego rozkwitu na przełomie starej i nowej ery, czyli już częściowo za panowania Rzymian, miasto przecinała jedna główna ulica (cardo maximus), wyłożona białym kamieniem i wiele jej bocznych odnóg. Na tarasach umiejscowione były trzy duże rynki otoczone sklepami i wreszcie, co jest najbardziej charakterystyczne w tym mieście, liczne budowle wykute w skałach – począwszy od świątyń i pałaców, a skończywszy na okazałych grobowcach. Nie brakło w Petrze również dużego teatru, jednej z najbardziej spektakularnych budowli tego miasta, świadczącej o rozwoju kulturalnym jego mieszkańców.  

Zasadniczo w rozwoju architektury Petry wyróżnić można trzy okresy: nabatejski od III do II w. p.n.e., hellenistyczny  od I w. p.n.e. do I w. n.e. oraz rzymski od II do III w.n.e., a każdy z nich pozostawił po sobie wiele mniej lub bardziej spektakularnych budowli, z których podobno największe wrażenie robią:

  • Al-Chazna zwana przez Beduinów „Skarbcem Faraona” (Chaznat al-Firaun) – wykuta w skale piętrowa budowla powstała ok. I-II w. n.e. W pewnym sensie jest to sztandarowy i najsłynniejszy zabytek Petry. Nie jest jasne przeznaczenie budowli, chociaż ostatnio przeważa pogląd, że był to grobowiec (a nie świątynia) któregoś z władców Petry – być może Aretasa IV i jego żony;
  • Ad-Dajr, czyli „Klasztor” – nazwa pochodzi z okresu bizantyjskiego, kiedy to w budowli tej rzeczywiście znajdował się klasztor chrześcijański. Jest to budowla na pierwszy rzut oka podobna do Al-Chazna, jednakże jest od tamtej znacznie większa i prezentuje się bardziej majestatycznie. Powstała ona najprawdopodobniej w okresie panowania ostatniego króla nabatejskiego – Rabela II (70-106 n.e.);
  • Kasr Bint Firaun, czyli tzw. Pałac Córki Faraona, lub też świątynia Duszary (lokalnego bóstwa Nabatejczyków). Jest to świątynia wzniesiona z piaskowca w drugiej poł. I w. p.n.e. (za panowania Obodasa III 30-8 p.n.e.) albo w pierwszej poł. I w. n.e., czyli już za panowania Aretasa IV;
  • wielki zespół Grobowców Królewskich na tzw. Ścianie Królewskiej, na który składają się „Grobowiec Urn”, „Grobowiec Jedwabny”, „Grobowiec Koryncki” i monumentalny „Grobowiec Pałacowy”; nie znaleziono w nich jednakże żadnych szczątków;
  • grobowiec Sekstusa Florentinusa (namiestnika rzymskiego) wzniesiony ok. 130 r. n.e., w północnej części miasta, to jeden z najbardziej znanych petrzańskich zabytków związanych bezpośrednio z Rzymianami. Oprócz tego obiektu na terenie Petry znaleziono dość liczne groby rzymskich żołnierzy;
  • teatr – jeden z największych obiektów w Petrze, mieszczący od 6 do nawet 10 tysięcy widzów; został wybudowany najprawdopodobniej w I w. n.e., również za panowania Aretasa IV. Uważa się, że został on znacznie rozbudowany po zajęciu Petry przez Trajana;
  • Grobowiec Obelisków – grobowiec zwieńczony czterema obeliskami uformowanymi w skale. Odzwierciedla harmonię połączenia sztuki nabatejskiej z egipską. Przypuszcza się, że był on wykorzystywany do przeprowadzania obrzędów żałobnych. Jest otoczony kamiennymi siedzeniami (triclinium);
  • Suchur al-Dżinn – skały dżinów, przedstawienie boga Duszary.

Po okazaniu biletu, który zawiera mój nabyty wraz z wizą do Jordanii tzw. Jordański Paszport, proszę o mapkę miasta, na której oprócz wyżej wymienionych zabytków i czterech głównych tras zwiedzania, zaznaczonych jest kilka innych ciekawych miejsc, (np. punkty widokowe) i zaznaczywszy na niej szybciutko trasę na dzisiaj, ruszam na spotkanie z bardzo daleką przeszłością i bardzo współczesną ciekawością. Jeszcze nawet nie docieram do prowadzącego do centrum miasta wąwozu, oddalonego o dobre 500 metrów od kas biletowych, a już cały, na szybko wykreślony na mapie plan, pali na panewce. Wzdłuż prowadzącej do wąwozu piaszczystej drogi wyznaczono coś na kształt końskiego traktu i hordy koczujących przy wejściu prawdziwych lub przebranych Beduinów z ogromną nachalnością, ale nie agresywnością, starających się namówić każdego na 500 metrową, konną przejażdżkę. Też mi radość – myślę sobie, patrząc na biedne stojące w pełnym słońcu zwierzęta i zupełnie ignorując omijam każdego, kto zwraca się do mnie z podobną propozycją. Natomiast ciut dalej propozycja od stojącego przy drodze kogoś, kto przedstawia się, jako przewodnik, jest zupełnie inna i znacznie bardziej intrygująca. Na tyle intrygująca, że zatrzymuję się nadstawiam ucha i słucham, wytężam wzrok i patrzę. Podobno przeskakując przez koński trakt i dalej przez wyschnięte koryto rzeki, skręcając w lewo i wspinając się na skalne blokowisko można dojść do miasta od drugiej strony, niezaznaczoną na mapie drogą. Przewodnik za jedyne 40 dinarów (ponad 50 euro) może mnie tamtędy przeprowadzić. Patrząc na zwiększający się tłum ludz,i kierujący się w stronę głównego wejścia coraz bardziej skłonny jestem obejść samotnie miasto górami, ale nie za taką kwotę. Już się mam brać do targowania, już ustalam w głowie maksymalną kwotę, jaką jestem w stanie zapłacić za taką usługę i jest ona znaaaacznie niższa od proponowanej, gdy kątem oka zauważam czteroosobową grupę podążającą za innym przewodnikiem w stronę skalnego głazu. Zamiast targowania, odpowiadam szybko – nie dziękuję i ledwo mój rozmówca, a nie doszły przewodnik odwraca się w stronę innych nadchodzących turystów, znikam za jego plecami. Przeskakuję rów po wodzie, potem jakiś kamień i byle nie zgubić z oczu będącej już wysoko na skale grupy ruszam ich śladem. Po co mi przewodnik, jak mogę iść za kimś – cieszę się z wymyślonego fortelu, a jeszcze bardziej z samotności, ciszy i krajobrazów, jakie rozległy przede mną po drugiej stronie skał. Niczym pierwsi mieszkańcy Petry, wędruję kamienistymi drogami, skalnymi urwiskami i piaszczystymi dolinami do miejsca, w którym mój dobrze funkcjonujący do tej pory plan nieco się komplikuje. Przed wydrążoną w ogromnym kamieniu chałupką, w której można kupić herbatę lub wodę, jedyna prowadząca dotąd ścieżka się rozdwaja. Grupa, za którą podążałem poszła płaskowyżem w lewo, a mnie znacznie bardziej kusi by pójść w prawo do miejsca, gdzie droga zapada się w głęboki jar, by gdzieś dalej wnieść się znowu na skaliste szczyty. Pytam gospodarza domu. Mówi, że w lewo można iść łatwo i monotonnie, a w prawo ciekawie, ale trochę niebezpiecznie i bardzo trudno. Jak zwykle w takich sytuacjach, jak zwykle na rozstajach dróg serce mówi jedno, rozum drugie, a ja muszę słuchać jednego i drugiego. Też jak zwykle lub przynajmniej w większości przypadków kieruję się głosem serca i podążam w prawo. Nie jest ani zbyt trudno, ani jakoś specjalnie niebezpiecznie, za to nadzwyczaj uroczo i z ogromną dozą dramaturgii,dającej się przeżyć będąc w takich miejscach wyłącznie sam na sam z nieożywioną przyrodą i czasem, który się w niej zatrzymał. Długo lawiruję zatopionymi między czerwonymi skałami wąwozami, niczym piekielnymi chodnikami, szukając z nich wyjścia. Długo wspinam się po skalnych blokach by znaleźć nie tylko drogę z czeluści, ale by będąc na jednym czy na drugim szczycie spojrzeć z góry na zbliżające się centrum, a będąc w końcu na pierwszym, a potem na drugim punkcie widokowym długo na nich siedzę i wbijając oczy najpierw w Skarbiec Faraona, później w wielki zespół grobowców królewskich i nie mogę im uwierzyć. Widok, jaki się przede mną roztacza i to, co przeżywam, mogąc go prawie dotknąć, każą mi bezzwłocznie wywindować Petrę na jedno z czołowych miejsc, mojej prywatnej listy najładniejszych miejsc, jakie do tej pory widziałem.

Z drugiego punktu widokowego, stromymi długimi schodami schodzę do miasta, po czym następnymi schodami wdrapuję się na przeciwległy skalny blok, skąd rozciąga się najładniejszy widok na kamienną ulicę i teatr. W coraz bardziej pomarańczowej scenerii chylącego się ku zachodowi słońca, starożytny teatr, skalne groty, wykute grobowce, kamienne korytarze i wysokie czerwone ściany oddziaływają na moje zmysły jeszcze intensywniej, a otaczająca mnie feria barw sprawia, że doskonale rozumiem, dlaczego pierwotni Nabatańczycy nazywali swoją stolicę Rakmu. Widzieli prawdopodobnie te same kolory, którym teraz ja przyglądam się z niedowierzaniem i byli pewnie pod podobnym wrażeniem. Przed zapadnięciem zmroku wracam do prowadzącego do wyjścia wąwozu przed którym dumnie prezentuje się  Al-Chazana „Skarbcem Faraona”. Jeszcze raz cieszę oko widokiem tej niesamowitej budowli, tym razem face to face (poprzednio spoglądałem z góry) i w końcu strasznie zmęczony, ale ogromnie szczęśliwy, długim wąwozem, którym w filmie „Indiana Jones i ostatnia krucjata” Harison Ford pędził na koniu ze złotym Graalem w ręku, opuszczam skalne miasto, by jutro o wschodzie słońca ponownie do niego wrócić.

Na jutro, czyli już na dzisiaj zaplanowałem spacer do Klasztoru Al. Dajr, położonego wysoko w górach po przeciwnej stronie miasta. Tym razem nic mojego planu nie mąci. Nie zatrzymuję się długo ani w wąwozie, który rano prezentuje się zupełnie inaczej niż wieczorem, ani przy Skarbcu Faraona, który wczoraj obejrzałem ze wszystkich możliwych stron, ani nawet przy grobowcach i teatrze, które tak niesamowite wrażenie robiły na mnie o zachodzie słońca. Dopiero rzymskie kolumny grobowca Sekstusa Florentinusa, znajdującego się w północnej części miasta sprawiają, że nieco zwalniam, a nawet, by bliżej się mu przyjrzeć schodzę z głównej drogi. Potem jest już tylko uciążliwy, długi marsz po kamieniach i schodach w górę, w górę i w górą jedyną pociechą są coraz piękniej rozlewające się w dole widoki i oczekiwanie tego, co ma być na szczycie. Wykuty w skale klasztor Al. Dajr nie zawodzi oczekiwań i bezsprzecznie wart jest kapiącego z czoła potu, lekko drżących nóg i nierównego oddechu. Długa przerwa poświęcona zwiedzaniu i fotografowaniu nie tylko klasztoru, ale całej okolicy szybko regeneruje utracone siły. Na tyle zresztą skutecznie, że coraz częściej i ciekawiej zaglądam na uciekającą za skalnym gzymsem ścieżkę i nie byłbym sobą, gdybym nie sprawdził, dokąd prowadzi. Sprawdzam. Im dalej idę, tym bardziej nie wiem, dokąd. Piękna krajobrazowo droga, miejscami trochę przerażająca, gdy akurat przebiega nad głębokim na kilkaset metrów urwiskiem, a miejscami cudowna, gdy wzniósłszy się na szczyty odsłania niebosiężne, zapierające dech widoki, zdaje się być klasycznym przykładem powiedzenia, że nieważny jest cel tylko droga sama w sobie.

 

Trzeciego, ostatniego dnia pobytu w Petrze, nie mam już żadnych planów. Ot spaceruję jeszcze raz po centrum, jeszcze raz przyglądam się tym ważnym, mniej ważnym i zupełnie pomijanym zabytkom, cichym świadkom dawno minionych wieków i nie wiedzieć dlaczego, jak i kiedy nogi same prowadzą mnie w miejsca zupełnie przez turystów nieodwiedzane. Przy chrześcijańskim kościele z czasów rzymskich spotykam po raz ostatni „białych” ludzi, a potem skręcając w nikomu nieznane rejony znowu mogę się cieszyć absolutną ciszą. Tutaj jakby historia się zatrzymała. Właśnie mija mnie na osiołku chłopak, mieszkający pewnie w którejś z grot. Dalej widzę nie tylko zamieszkałą przez współczesnych Beduinów skalną wnękę, ale nawet ogrodzone przed nią gospodarstwo z kilkoma kozami i ujadającym na mój widok psem. Następni spotkani po drodze współcześni mieszkańcy starożytnej Petry częstują mnie ugotowaną na ognisku herbatą, a jeszcze inni zachęcają do rozmowy, która niestety w ogóle się nie klei, ale na migi coś sobie tłumaczymy. Tak, co krok idąc dalej i dalej mam wrażenie, że spod każdego nadepniętego kamienia, zza każdego skalnego załamania, wyłania się schowana pod lub za nim historia, która w tym miejscu, daleko od centrum, na obrzeżach miasta, zatacza koło i pod postacią spotkanych ludzi, zwierząt, ognia i wykutych w skałach mieszkań wraca wraz ze mną do odległych, dawno minionych czasów. Wracam z nią, ale tylko na chwilkę.

Na chwilkę, bo czas tak samo jak wieki temu, tak i dzisiaj goni z tą samą niesamowitą prędkością, a ponownie chylące się ku zachodowi słońce jest tego nie tylko dowodem, ale i znakiem, że pora powoli się żegnać z gościnną, magiczną Petrą. Nazajutrz, przy zachmurzonym niebie, żegnam się również z rokiem 2022, a spoglądając przez okno zastanawiam się czy kłębiące się nad stolicą Nabatańskiego Królestwa chmury, to jakiś znak na nadciągający rok 2023, czy tylko zwykła atmosferyczna aura? Pewnie to drugie – myślę, by nie zapeszyć całego roku. Tuż po śniadaniu chmury niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikają odkrywając ciepłe, złoto skrzące słońce zapowiadające cudowny dzień, a ja wierzę, że nie tylko dzień, ale i cały rok, czego pisząc te słowa i wam czytelnicy życzę. 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł