Wybieramy się do naszego trzeciego kręgu, do rozciągającej się na północ od Cusco, świętej doliny Inków. Dolina ciągnie się wzdłuż rzeki Rio Vilcanote dobre 100 km, także z góry wiemy, że nie jesteśmy w stanie przewędrować jej całej.

Wybieramy te miejsca, które proponowane są w informacji turystycznej w Cusco i do razu zaopatrujemy się w bilety wstępu do czterech znajdujących się tam atrakcji. Zaczniemy naszą wędrówkę pierwszego dnia od leżącego na początku doliny, 32 km od Cusco, miasta Pisac. Pisac było w czasach inkaskich siedzibą kasty duchowieństwa i wyższych sfer. Potem na zaproszenie Mirka pojedziemy do Calci, żyjącej współczesnym życiem małej miejscowości. Drugiego dnia będziemy chcieli zwiedzić Chinchero, miejscowość, która poprzez barwne stroje i targowiska oraz położony na wzgórzu klasztor, zachowała atmosferę sprzed 200 – 300 lat, czyli jeszcze z czasów panowania hiszpańskich konkwistadorów. Eskapadę zakończymy tam, gdzie kończy się droga i dolina, czyli w Ollantaytambo. Mieści się tam fortyfikacja, w której po utracie (na rzecz Pizarro) stolicy, ukrył się ze swoimi wojownikami Manco Inka. Tutaj też w 1536 roku Inkowie urządzili Pizzaro i jego wojskom jatkę, spychając do krwawej pułapki.

Nazwa Ollantaytambo pochodzi od nazwiska generała z czasów Pachacutka, który zakochał się z wzajemnością w córce króla. Ten, nie zgadzając się na ich ślub, wypędził generała, a córkę jako wieczną dziewicę poświęcił bogom… Historia kończy się happy endem, bo po śmierci króla para schodzi się ponownie i żyje długo i szczęśliwie, a o miłości generała i księżniczki opowiada przedstawienie do dziś wystawiane co roku 27 czerwca u podnóża ruin Ollantaytambo.

Do Pisac dojeżdżamy w godzinę busikiem colektiwo i już o dziewiątej rano spacerujemy po kolorowym, malutkim (9 tys. mieszkańców) miasteczku, szukając drogi prowadzącej do ruin Inków. Rozglądam się po otaczających nas ze wszystkich stron wysokich górach i w pewnym momencie, jakieś 400 m nad nami, dostrzegam niewielkie ruiny zamku. Do głowy nie przychodzi mi, że to właśnie cel naszej wędrówki. Nawet żartujemy sobie, że tak wysoko to pewnie nikt nie jest w stanie się wdrapać, he, he. Gdybym wtedy wiedział jak bardzo się mylimy, pewnie zostałbym w miasteczku przy zimnym piwie.

Znajdujemy drogowskaz z napisem ruiny i brukowaną drogą ruszamy delikatnie w górę. Po około półgodzinnym marszu, gdy droga zaczyna gwałtownie zwiększać swój kąt nachylenia, zadzieram głowę i po raz drugi dostrzegam zamek. Tym razem nie mam wątpliwości. Tam musimy dojść, a widok stromej ścieżki przed nami powoduje, że zaczynam się pocić. Nie decyduję się na powrót z trzech powodów. Po pierwsze szkoda mi tej drogi, którą już przeszedłem, po drugie chciałbym zobaczyć te ruiny, a po trzecie przede mną żwawo maszeruje Asia, a mnie nieustannie pcha jakaś siła by iść za nią. No to z bijącym sercem i potem na plecach idę. Droga robi się coraz bardziej stroma, a sama końcówka to już niemal pionowe schody, po których trzeba się wspinać podpierając się rękami. W końcu jesteśmy na szczycie. Jola zachwycona widokiem na rozciągającą się u dołu bezkresną dolinę Inków robi setki zdjęć, Asia nieco zadumana i zapatrzona zdaje się zapisywać każdy szczegół krajobrazu w pamięci, a ja? A ja myślę, że odkryłem na czym polega zagadkowa zemsta Inków. Oni już wtedy wiedzieli, że kiedyś biali gringos będą chcieli zwiedzać ich zamki, pałace i świątynie i specjalnie budowali je tak wysoko, na stromych urwiskach, żebyśmy musieli się teraz tak męczyć.

Chwila odpoczynku i ja również wyciągam aparat i za przykładem Joli celuję obiektywem i pstrykam. Mam jednak inny motyw zdjęć. Bardziej od krajobrazów urzeka mnie zamyślona, dumna niczym inkaska księżniczka postać Aśki. Zauważa wycelowany w siebie obiektyw, chowa się za skały, po czym ukazuje się z drugiej strony, by za chwilę znowu się schować, bacznie uważając byśmy się nie stracili z zasięgu wzroku. Ta zabawa trwa cały dzień. Ja poluję, a ona ucieka, pilnując by nie uciec za daleko.

Z ruin zamku, osadzonego na wystającej skale, ścieżka wije się dalej na następne, już nie tak strome wzgórze. Podążamy jej śladem, by za którymś zakrętem ujrzeć coś co całej naszej trójce zapiera dech w piersiach. Ruiny inkaskiego pałacu z okrągłym, tajemniczym, ogromnym czymś po środku. Schodzimy do ruin nie odrywając od nich oczu. Po drugiej stronie dostrzegamy dwie rzeczy. Ze zbocza widać położone w dole ruiny miasta i to jest piękne, natomiast to, że dostrzegamy również ścieżkę, która dalej pnie się w górę, już mnie tak nie cieszy. Dziewczyny są zdecydowane wdrapywać się dalej by spojrzeć na pałac z drugiej strony. Ja nie chcąc przyznać się do braku sił wymyślam, że chcę posiedzieć, popatrzeć i pomyśleć co to jest to wielkie, okrągłe pośrodku. Asia z Jolą idą, a ja myślę. Nie ma ich długo więc mam dużo czasu. To coś ogromnego, kamiennego, okrągłego to inkaskie obserwatorium za pomocą którego duchowni odmierzali pory dnia i roku. Główną jego częścią jest kamienny cypel czyli zegar słoneczny. Ja wymyśliłem, a dziewczyn dalej nie ma. Nagle na samej górze dostrzegam Asię, schodzącą do mnie, ale o dziwo idzie sama. Okazuje się, że za górą, ścieżka prowadzi do następnego miasta i dalej do następnego, a widoki są jeszcze ładniejsze. Jola postanowiła iść dalej, a Asia martwiąc się o mnie, wróciła, by ze mną schodzić z powrotem do miasteczka, gdzie mamy czekać na Jolkę. Czyż to nie słodkie? Mówi się, że aby kogoś poznać trzeba z nim zjeść beczkę soli lub ukraść konia. Bardziej pasują mi słowa Wysockiego, który w jednej ze swoich piosenek śpiewa o tym, że jeżeli chcesz kogoś dobrze poznać, to zabierz go w góry. Zaczynamy z Asią dobrze się poznawać, wszak jesteśmy w górach i to jakich.

Po krótkim namyśle postanawiamy jednak iść za Jolą, a jak narzucimy ostre tempo, to może ją dogonimy. Asia wspina się na górę po raz drugi, ale nie narzeka. Idziemy na tyle szybko, że faktycznie za jakiś czas dostrzegamy w oddali czerwony plecak Joli, która widocznie robiąc zdjęcia idzie powoli. To, że robi mnóstwo zdjęć nie może dziwić, bo widoki są fantastyczne. Wiszące na skałach domy, wybudowane w zagadkowy sposób z ogromnych kamieni mury, ruiny starych miast, no i olbrzymie do dzisiaj uprawiane tarasy zwane andenesami, którymi tak zachwycili się Hiszpanie, że od ich nazwy nadali miano całemu pasmu górskiemu, dzisiaj znanemu jako Andy.

Spotykamy się znowu wszyscy w trójkę i schodzimy do miasta inną niż przyszliśmy, drogą. Idziemy na skróty, wąwozem wzdłuż urwiska z setkami wyżłobionych dziur. Jak się później dowiadujemy jest to największy inkaski cmentarz. W owych niszach zostało złożonych ponad 2 tys. mumii.

Na pierwszej polanie u podnóża góry, wszyscy padamy na ziemię i z wzrokiem wbitym w niebo, utrwalamy w sobie przeżyte widoki, a przede wszystkim trochę odpoczywamy, bo jest po czym.

W miasteczku na rynku spotykamy Mirka, a ten prowadzi nas do swoich znajomych, którzy na chodniku przed domem urządzili ognisko. Wkoło chodzą ludzie, czasami przejedzie jakiś samochód, a my przy ognisku, muzycznych rytmach wybijanych na bębnie, kartoniku wina, paru butelkach piwa i peruwiańskich ziołach nieźle się bawimy. Mirek zapoznaje nas ze swoim przyjacielem Walidem, który od dwudziestu lat obserwuje cienie na zboczach peruwiańskich gór i ma w tym zakresie ciekawe odkrycia, które zainteresowały ostatnio Ministerstwo Kultury Peru. Mirek z Walidem nakręcili o nich film, o którym Mirek opowiada na swoich stronach – linki podałem w artykule o CUSCO, a na którego premierę zapraszają nas do domu Walida w Calce. Z ochotą jedziemy.

Film opowiada o cieniu ukazującym się raz w roku na jednym ze zboczy góry. Cień przybiera kształt inkaskiej księżniczki, by za chwilę przeobrazić się w inkaskiego wojownika i atakującą go pumę oraz szybującego nad nimi kondora. Walid jest pewny, że to właśnie tę górę mieli na myśli Inkowie opowiadając w swej mitologii, że ich prapraprzodkowie wyszli z wnętrza góry. Oficjalnie uznaje się dzisiaj inną górę jako kolebkę rodu Inków. Walid z Mirkiem chcą to zmienić, przekonani o słuszności swoich spostrzeżeń i badań.

Do Cusco wracamy bardzo późno. Na tyle późno, że musimy jechać taksówką. Taksówka jak normalny samochód osobowy jest pięcioosobowa. Chętnych jest więcej. W Peru to nie problem. Pakujemy się w piątkę do środka, kierowca szósty, a jeszcze jedna osoba ładuje się do bagażnika. Z braku miejsca Asia siada mi na kolanach i mimo ciasnoty, godzinna droga do Cusco nie jest aż tak bardzo uciążliwa – przynajmniej dla nas. W Cusco szybciutko zmykamy do hostelu, bo jutro z samego rana dalszy ciąg zwiedzania świętej doliny Inków, a spodziewając się podobnych trudności jak dzisiaj, musimy się wyspać.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł