Mój, jak go nazwałem, drugi krąg, zwiedzam dwukrotnie. Po raz pierwszy wybieram się do ruin Sacsayhuaman z Sylwią, Piotrkiem i Andrzejem. Droga do nich prowadzi stosunkowo stromo pod górę, z której niczym w Rio, nad miastem rozpościera swoje ramiona olbrzymi posąg Chrystusa.

Mieszkając w hostelu na wzgórzu mamy o tyle łatwiej, że jedną trzecią drogi mamy poza sobą niejako przy samym starcie. Trochę się z początku gubimy, co wychodzi nam na dobre, ponieważ niespodziewanie dochodzimy do inkaskich akweduktów toczka w toczkę przypominające te znane z Europy, które pozostały po Rzymianach. Jesteśmy już prawie na górze gdy ni stąd ni zowąd zaczepia nas facet i proponuje zwiedzanie tej części miasta… konno (!). Cena 50 soli, w tym wejścia do dwóch parków i przewodnik. Frajda może być niemała więc mimo, jak nam się wydaje wygórowanej ceny, wszyscy jesteśmy na tak. Zanim jednak pojedziemy samochodem po konie, najpierw odpoczynek w knajpie z widokiem na stare miasto, herbata z liści coca i za chwilę ruszamy. Konie dostajemy dosyć mułowate, ale jak już parę razy w poprzednich artykułach wspominałem, spoglądanie na świat przez końskie uszy zawsze sprawia mi radość toteż nie narzekam. W czasie półtoragodzinnej wędrówki, bo trudno ten spacer nazwać jazdą, robimy dwa postoje, a nasz przesympatyczny przewodnik półkrwi Indianin Quechua o swojsko brzmiącym imieniu Sasza, bardzo się stara (nikt z nas nie mówi po hiszpańsku) coś nie coś poopowiadać o oglądanych przez nas miejscach.

Oddajemy konie i dalej już pieszo wędrujemy w kierunku Sacsayhuaman, przechodząc wprzód przez wierzchołek góry z posągiem Chrystusa, a potem już tylko w dół do ruin i doliną z powrotem do centrum. Jesteśmy prawie przed miastem, gdy znajdujemy knajpę o niespotykanym menu. Wszystko co proponują, nie tylko w restauracji, ale i w małym sklepiku jest wegetariańskie i naturalne, bez środków chemicznych. Wchodzimy. Nie bardzo wiemy co zamówić, bo wszystko wygląda smakowicie. Nad wyraz uprzejma kelnerka, widząc nasze zakłopotanie, momentalnie przychodzi z pomocą i proponuje zestaw wszystkiego po trochu. Nie musi nas przekonywać. Zamawiamy i jesteśmy wniebowzięci. Po obiedzie dostałem do świeżo zmielonej kawy naturalnego, na poczekaniu ukręconego papierosa. Nim już nie jestem tak zachwycony. Mocny jak jasny gwint. Ha, ha.

Po raz drugi do Sacsayhuaman wybieram się z Asią i Jolą. Również i tym razem nie planujemy jazdy konnej, ale dochodząc do kościoła San Cristobal, usytuowanego powyżej hotelu ponownie jesteśmy zaczepieni tym razem przez innego naganiacza, który proponuje tę samą ofertę przejażdżki konnej, ale za 20 soli. Za taką cenę dajemy się namówić i po raz drugi siedzę w siodle. Tym razem domagam się żywszego konia i takowego dostaję, co przysparza mi naturalnie dużo więcej radości. Przewodnik widząc, że trzymam się nie najgorzej w siodle, zezwala mi nawet na odłączenie się od grupy i pokłusowanie w samotności po rozległych terenach byłych terytoriów Inków. Moje zadowolenie sięga zenitu. Asia z Jolą również nie kiepsko dają sobie radę, więc żwawym końskim krokiem podążamy znanymi mi już drogami. Pierwszy postój jak i poprzednio robimy na skałkach żywcem przypominających nasze z Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Mamy tu chwilkę czasu by zsunąć się z siodła, rozprostować nogi i pohasać między kamieniami. Następna przerwa, w miejscu, w którym 600 lat temu Inkowie odprawiali swoje religijne rytuały. Tym razem przewodnik nie zadaje sobie trudu, żeby z nami iść i coś opowiadać. Nie szkodzi. Przejmuję jego rolę i opowiadam, pokazuję dziewczynom to co pokazał mi Sasza. Wchodzimy do Świątyni Księżyca, do której raz w miesiącu, przez wąską szczelinę w suficie, wpadają jego promienie oświetlając ołtarz, na którym składano ofiary ze zwierząt. Przy wejściu do świątyni wyraźnie widać wyżłobione przez naturę kształty żmii, pumy i kondora. Obchodzimy całą górę, w której mieści się święte miejsce Inków, wsiadamy na koń i powoli stępa wracamy do punktu wyjścia.

Po przejażdżce konnej idziemy pieszo w kierunku San Cristobal, a żołądki, rozhuśtane końskim bujaniem domagają się przerwy na posiłek. To co znajdujemy to po prostu fantazja: obiad u prawdziwych Indian Quechua. Kuchnia wybita w skale, na paleniskach kilka usmolonych garów, pod sufitem unosi się dym uciekający na zewnątrz wybitą dziurą, a panująca w środku gościnność i przemiła atmosfera nie pozwala nam tego miejsca opuścić. Obiad jemy przy jednym stole z właścicielami, którzy próbują nauczyć nas paru słów w języku quechua. Jest też moment, w którym siedząca na przeciwko Indianka, pewnie szamanka, pyta skąd jesteśmy, a dowiedziawszy się, że z Polski robi jakieś znaki w powietrzu, wylewa na podłogę parę kropel coca-coli, po czym szepcze jakieś zaklęcia. Mam wrażenie, że dobrze nam życzy.

Po obiedzie serdecznie się żegnamy i ruszamy dalej. Jola przodem, my z Asią parę kroków za nią. Dochodzimy do szczytu San Cristobal, a widok jaki się z niego roztacza, zatyka Asi i Joli dech w piersiach, jak mi, gdy tu byłem pierwszy raz. Całe stare miasto Cusco jak na dłoni. Siadamy nie odrywając wzroku od panoramy i sycimy się tym co przed nami ładnych parę minut. Tu po raz pierwszy dotykam Asi dłoni, mając nadzieję, że w tak pięknych okolicznościach przyrody jej nie odtrąci. Nie odtrąca. Siedzimy więc jeszcze dłużej.

Po drugiej stronie góry roztacza się inny, równie piękny widok na ruiny Sacsayhuaman. Schodzimy pod same mury, dotykamy ich, podziwiamy je, a ja zastanawiam się jak możliwe było w tamtym czasie, bez pomocy specjalistycznego sprzętu, tak wielkie kamienie z taką precyzją dopasować do siebie i ułożyć jeden na drugi tak, że bez zaprawy, mimo tylu trzęsień ziemi, stoją do dziś. Te same pytania zadają sobie pewnie wszyscy stojący czy to pod murami Inków jak my teraz, czy pod kolosami Maoi na wyspie Wielkanocnej, czy tez pod piramidami w Gize. Odpowiedzi nie znam, ale jestem pod piorunującym wrażeniem i pełen podziwu. Sądząc po minach Asia i Jola też.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł