Nadszedł dzień 10 czerwca. Dzień, który mimo opieszałego załatwiania papierów wywozowych, mimo powolnego sprzątania domu i obejścia, mimo wyjęcia baterii z naściennego zegara, by zatrzymać czas i tak musiał nadejść. Przekręcając klucz w zamku od naszego niebieskiego, jak ten Fridy Kahlo, domu w Meksyku, symbolicznie żegnam się nie tylko z tym co pozostało za zamkniętymi drzwiami, ale z całym otaczającym mnie w ostatnich miesiącach światem. Żegnam śpiącego na muralu Meksykanina tak pieczołowicie malowanego przeze mnie zaledwie 6 miesięcy temu. Żegnam się z sąsiadem, doktorem Fernando, z którym spędziłem niejedną długą chwilę na wymianie kurtuazyjnych pozdrowień. Żegnam barwną ulicę Trasatlantico, która kolorami tysięcy kwiatów budziła nas do życia, a romantyczną czerwienią zachodzącego słońca tuliła do snu. Żegnam wspaniałe meksykańskie miasteczko Puerto Morelos, w którym mieszkając między dziką dżunglą, a turystyczną plażą poczuliśmy na własnej skórze co znaczy żyć na Karaibach. Żegnam wybrzeże Maya, pełne białych plaż, zielonych palm, podwodnych cenot, majańskich miast i niewyobrażalnie pięknych krajobrazów. Żegnam Meksyk jedno z najciekawszych państw na mojej mapie „Into the World” i w końcu żegnam Amerykę Północną, z której po przemierzeniu 40.000 km od Panamy po Alaskę i z powrotem, zabieram niezapomniane chwile. Jedynie naszych przyjaciół, mieszkających pięć domów dalej Magdy, Maćka i ich fantastycznych dzieci Gai i Filipa nie mogę jeszcze raz przytulić na pożegnanie. Wyjechali tydzień temu na wakacje, hihi do Europy (!) i już wtedy się wyściskaliśmy i pożegnali.

Wyciągam klucz, sprawdzam czy dobrze zamknięte. Końcem rękawa wycieram spływającą po rozgrzanym meksykańskim słońcem policzku, nostalgiczną łzę i wsiadając do zapakowanego po brzegi samochodu ruszam w kierunku portu Veracruz, gdzie moja przygoda z Meksykiem skończy się na dobre. Z pomocą sympatycznej pani Agnieszki z firmy Real Logistics we Wrocławiu, wysyłamy właśnie z Veracruz mój autodom z powrotem do Europy, a ja albo wyruszę w ślad za nim albo jeszcze na chwilę wyskoczę do Ameryki Południowej.  Nad tym się jeszcze zastanawiam. Korci mnie bardzo zakończenie podróży po obu Amerykach w Rio de Janeiro, ale by tam dojść trzeba przemierzyć  nieprzyjazną obecnie Wenezuelę. Trwają tam już od paru miesięcy społeczne rozruchy, tłumione przez policję i wojsko więc jest nad czym myśleć i co analizować. Darek, który z niejednego pieca chleb jadł i świat cały już niemalże przemierzył, a u którego wylądowałem właśnie na pożegnalnym śniadaniu, niezbyt entuzjastycznie wyraża się o moim pomyśle. Radzi by Wenezuelę póki co omijać z daleka. Skoro tak, skoro Darek, do którego od czasu naszego poznania w gwatemalskiej dżungli nabrałem dużo sympatii i sporo zaufania, odradza, to znaczy że muszę albo wybrać alternatywną drogę albo jeszcze raz wszystko gruntownie przemyśleć. A na myślenie czasu mi nie zbędzie. Do oddania samochodu na statek pozostaje jeszcze tydzień, z czego około trzech dni spędzę w drodze  (od Veracruz dzieli mnie 1300 km), ze dwa zejdą na załatwianie portowych formalności, a resztę mogę poświęcić rozmyślaniom pt. „co dalej?”

Tymczasem po sowitym śniadaniu żegnamy się z Darkiem i jego uroczą żoną Eunise, ani przez chwilę nie przypuszczając, że los już niedługo ponownie nas ze sobą spotka. Jeszcze tradycyjny miś, jeszcze niknący w buszu darkowego patio klakson i już jestem po raz nie wiadomo który na głównej drodze 305 w kierunku Chatumal i dalej przecinając półwysep Jukatan ze wschodu na zachód nad Zatokę Meksykańską. Za każdym razem ilekroć tędy przejeżdżam, a zdaje się, że jest to już czwarty czy piąty raz, przyglądam się uważnie otaczającej mnie wokół dżungli. Prawie zawsze zauważyć można tu jakieś egzotyczne zwierzę, przebiegające drogę lub wiszące na specjalnie nad drogą rozłożonym siatko-moście. Tym razem ani małpa, ani leniwiec nie wskakują mi przed maskę i nie muszę ostro hamować. Za to o mały włos nie rozbił się o przednią szybę tukan, w ostatniej chwili ostro podnosząc długi dziób, ewidentnie przeszkadzający w szybkim manewrowaniu, znikając gdzieś ponad dachem. Szczęściem minęliśmy się na milimetry i ani on ani moja szyba nie doznały urazu w wyniku bliskiego spotkania. Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o dziesiątkach czy setkach motyli, które co jakiś czas stadnie, niczym żywe chmury przetaczają się nad drogą, zostawiając krwawe ślady na całym przodzie mojego bardzo powoli, ale jednak morderczo przesuwającego się do przodu samochodu.

Dwa noclegi, dwa dni jazdy i dżungla nieuchronnie ustępuje miejsca coraz liczniejszym skupiskom ludzkim, pierwszym wioskom i miasteczkom, aż w końcu docieram do największego w tym rejonie miasta Villahermosa, które zwiedzaliśmy z Asią objeżdżając onegdaj Jukatan. Stąd już jutro do samego Veracruz mógłbym dojechać szybciutko płatną autostradą. Oczywiście ani mi to w głowie. Wczesnym rankiem, po noclegu jak zwykle na stacji benzynowej Petromex, przed bramkami na autostradę odbijam na zachód na niezbyt uczęszczaną drogę, prowadzącą przez niewysokie góry do Zatoki Meksykańskiej i dalej wzdłuż linii brzegowej do docelowego Veracruz. Będę jechał co najmniej trzy godziny dłużej niż autostradą, ale przecież o to chodzi. Przecież żegnam się z Meksykiem i niech to żegnanie trwa jak najdłużej. Pokonując wijącą się między pagórkami, wokół jeziora, przecinającą kolorowe wioski i malownicze doliny drogę, prawdopodobnie po raz ostatni, a więc ze zdwojoną chciwością, wchłaniam to wszystko co Meksyk ma do zaoferowania.

Kończy się egzotyka, kończą się kaktusowe pola. Przede mną przedmieścia Veracruz z wysokimi hotelami, szerokimi plażami i zgiełkiem kilkuset tysięcznego miasta, w którym spędzę następnych parę dni zanim na dobre opuszczę Północną Amerykę.

O ile do tej pory cała procedura pożegnania Ameryki, poza nostalgicznymi momentami, przebiegała sprawnie i bezproblemowo, o tyle od dzisiaj zaczęły się schody. Schody  tak wysokie jak te prowadzące na szczyt Piramidy Węża w Chichen Itza. W pierwszej chwili wydaje mi się, że w ogóle nie będę w stanie ich przeskoczyć. Gdy rankiem, po długim szukaniu odnajduję w końcu biuro agencji celnej, współpracującej z wrocławską firmą Real Logistics, dowiaduję się, że nie ma żadnej możliwości wytransportowania mojego samochodu z Meksyku bez wprowadzonej razem z nim przyczepki. Teraz już jasne dlaczego nogi się pode mną ugięły. Przecież sprzedałem przyczepkę parę miesięcy temu. Jeździłem tak z nią po całej Ameryce, jak ze zbędnym balastem aż w końcu któregoś dnia Darek mówi – a sprzedaj ją w diabły i będziesz miał spokój. No i sprzedałem. W dodatku faktycznie w diabły. Gdy Darek, niewątpliwie chcąc mi pomóc, znalazł i przyprowadził kupca, mój głos wewnętrzny zwany przeze mnie Aniołem Stróżem, ostrzegał, że mogą być kłopoty. Na wszelki wypadek pytam zatem, czy pozbywając się przyczepki nie będę miał problemów przy wyjeździe. Ależ skąd – słyszą w odpowiedzi, a że obaj i Darek i kupiec zdają się być wiarygodni przeto wierzę im bardziej niż intuicji. Sprzedałem, a przeczucia, które wtedy mnie nawiedzały zmaterializowały się właśnie teraz w owe schody, których ni jak mi przeskoczyć. W tym momencie nie jestem nie tylko w stanie wejść na jakikolwiek schód, ale nawet ruszyć się z miejsca. Im bardziej nogi i reszta ciała odmawiają posłuszeństwa tym bardziej staram się nadrabiać energiczną pracą mózgu. Sto tysięcy pomysłów przychodzi mi naraz do głowy. A, to że przyczepka połamana i nie nadaje się do jazdy, albo że została ukradziona i nie wiadomo gdzie jej szukać itp., itd. Nic z tego. Połamaną można przewieźć na lawecie – słyszę, a ukradzioną trzeba zgłosić na policji. To już byłaby kolizja z prawem, czego absolutnie nie chcę. Wszystkie inne pomysły równie mało lub nic niewarte, nie rozjaśniają w żadnym stopniu ciemności sytuacji w jakiej się znalazłem. Jedynym rozwiązaniem jest znalezienie tego kto ode mnie onegdaj przyczepkę kupił (to wydaje się nie być trudne, bo ów kupiec to znajomy Darka), modlenie się by facet jeszcze się przyczepki nie pozbył (mógł już ją np. sprzedać) i  jej odkupienie. W tym celu musiałbym oczywiście wrócić do Playa del Carmen, odnaleźć przyczepkę i na powrót po pokonaniu po raz trzeci 1300 km zameldować się w porcie (!!!). Dobra wiadomość jest taka, że termin załadowania samochodu na statek mogę bez dodatkowych kosztów dowolnie przesunąć –  statki wypływają średnio co 10 dni. Mózg zwolnił, puls i reszta ciała wraca do stabilnej formy – mogę zacząć działać. Dzwonię do Darka. – Tak, tak, chyba tak, oczywiście, jasne, załatwię, nie martw się, słyszę w słuchawce. Darek jest przekonany, że facet przyczepki nie sprzedał i obiecuje się z nim skontaktować i zorganizować nasze spotkanie. Ruszam zatem z powrotem nad karaibskie wybrzeże, jeszcze nie bardzo wierząc, że tak szybko znowu spotkam Darka, Eunise i wszystko z czym zaledwie cztery dni temu się pożegnałem. Przede mną kolejne kilka dni jazdy. Tym razem niezbyt przyglądam się otaczającemu światu. Gnam byle naprzód, byle szybciej, byle mieć cały ten ambaras z głowy. Już drugiego dnia wieczorem melduję się w Playa del Carmen. Tu następna niespodzianka. Darek i owszem odnalazł gościa od przyczepki, ale wietrząc interes nosem, wiedząc, że stoję plecami przy ścianie, facet proponuje odsprzedanie przyczepki za cenę dwukrotnie wyższą niż kupił. Żadne negocjacje, rozmowy, a nawet prośby go nie przekonują. Cena nie tylko jest wysoka, ale również zupełnie nieelastyczna. Po raz drugi przekonuję się, że sprzedałem przyczepkę faktycznie w diabły. Nie mając ani argumentów, ani czasu, przystaję na żądane warunki, wymieniam wszystkie pieniądze jakie mam i z pustym portfelem, ale zapiętą przyczepką wracam tam skąd przed chwilą przyjechałem. W miarę mijanych kilometrów i upływającego czasu złość, stres i wszystkie negatywne emocje powoli mnie opuszczają. Kolejne wschody i zachody słońca na spokojnym Jukatanie ponownie wprowadzają mnie w euforyczny stan towarzyszący mi od zawsze w podróży.

W porcie w Veracruz, tym razem już wszystko idzie sprawnie. Pod wojskowy bank Banjercito, czuwający nad finansami państwa, który cztery dni temu nie wydał zgody na wyjazd, tym razem podjeżdżam z przyczepką i zgodę na opuszczenie Meksyku załatwiam od ręki. Odprawę celną przechodzę gładko, a wszystkie inne formalności nie trwają dłużej niż pół dnia. Po dziesięciu dniach od przekręcenia klucza w zamku mieszkania w Puerto Morelos, dniach gonitwy, stresu, rozczarowań i nerwów wjeżdżam swoim „amerykańskim dream domem” domem (który przez ponad trzy ostatnie lata wybornie mi służył i dzielnie się sprawował) do kontenera i zamknąwszy za nim ciężkie wrota, nareszcie mogę odsapnąć. Tak jak w Colon w Panamie, Ameryka Północna niezbyt łaskawie mnie powitała, tak teraz równie nie szczędziła sił bym pożegnanie z nią niezbyt pochlebnie zapisał w pamięci.

Wszystko jednak co złe już za mną, a przede mną plaża, słońce i ciepłe wody Zatoki Meksykańskiej. Idę zmyć z siebie brud i trud ostatnich dni i zastanowić się spokojnie nad dalszą wędrówką – już bez samochodu, a tylko z 15 kg plecakiem. Decyzja podjęta. Za trzy dni wyruszam z Meksico City do Kolumbii w Ameryce Południowej i potem przez Wenezuelę z wodospadem Salto Angel, ku atlantyckim wybrzeżom w Brazylii, do Rio de Janeiro. Mając nadzieję, że wbrew temu co się mówi w telewizji i pisze w gazetach w Wenezueli nie jest aż tak tragicznie (rozmawiałem z ludźmi tam mieszkającymi) wybieram się jednak w tamte strony. Myślę, że chęć podróży, chęć zobaczenia czegoś nadzwyczajnego (Salto Angel jest najwyższym wodospadem świata) warta jest odrobiny ryzyka. Odrobiny, bo przecież będąc w Wenezueli w każdej chwili mogę zrobić w tył zwrot i wrócić. Wydaje się, że niewiele ryzykuję, a przygoda może być przednia. Zobaczymy.

Ostatnie dni w Ameryce Północnej spędzam na zwiedzaniu dosyć ładnego i bardzo historycznego Veracruz, na leniuchowaniu przy owocowym soczku na plaży i ponownym lubowaniu się  niezwykłą meksykańską atmosferą.

Juto o 8 rano mam samolot z Meksico City do Baranquille w Kolumbii toteż dzisiaj stosunkowo wcześniej opuszczam hotel i już tylko z plecakiem wyruszam na dworzec autobusowy. Wprawdzie od czasu do czasu organizowałem już sobie takie plecakowe wypady na tydzień lub dwa, ale teraz mam wrażenie, że w mojej podróży definitywnie coś się skończyło i coś się zaczyna. Trzy i pół roku samochodem przez obie Ameryki zaowocowało niewątpliwie dosyć dużym zbiorem doświadczeń, które jednak nie wiem, jak bardzo będą pomocne w dalszej części drogi z plecakiem, bez możliwości dowolnego poruszania się wte i wewte, bez spania przy krawężniku w dowolnym miejscu, bez gotowania kawy, gdy tylko ma się na nią ochotę. No cóż – nadszedł czas by zacząć zbierać nowe doświadczenia. Ruszam.

Zapisz

Poprzedni Artykuł