Świadomi, że opuszczenie parkingu w Stanley Park, definitywnie zakończy nasze wojaże po Australii nie spieszymy się zbytnio. Tym bardziej, że co tu dużo kryć, pogoda zrobiła się typowo plażowa więc korzystamy z niej jeszcze ile się da. Długie śniadanie, spacer po plaży, ostatnia kąpiel w morzu i jeszcze trochę tu i jeszcze trochę tam aż w końcu nadchodzi odsuwany, ale nieodwołalny czas wyjazdu. Pakujemy majdan i ruszamy w kierunku Sydney. Jedziemy przez cudowny, przepieszony już przez nas wzdłuż i wszerz Park Narodowy Royal. Do stolicy mamy zaledwie 30 ostatnich km.
Ostatnie kilometry, ale nie ostatnie godziny. Czasu do końca pobytu w Australii nie zostało wprawdzie już wiele, siostrze trzy, a mnie siedem dni, nie znaczy to jednak, że możemy lub chcemy go zmarnować. Absolutnie. Jak to powiedział ktoś mądry (wydaje mi się, że Dalajlama) problem ludzi nie polega na tym, że mają mało czasu, tylko na tym, że zbyt wiele go marnują. My marnować nie będziemy. Już za chwilę, w ramach pożegnalnej objazdówki po największym mieście, najmniejszego kontynentu powinniśmy dotrzeć do Botany Bay. Zatoka Batany, o której króciutko wspomniałem już w pierwszym artykule o Sydney, to jedno z najbardziej historycznych miejsc nie tylko w mieście, ale i państwie. To tutaj 29.07.1770 roku po raz pierwszy na australijskiej ziemi postawił stopę Europejczyk i była to stopa nie kogo innego tylko oczywiście największego odkrywcy owych czasów, a być może i wszech czasów, kapitana Cooka. Oprócz wartości historycznej miejsce to jest również niebywale cudne. Z białymi plażami, kamienistymi wysepkami, starym fortem połączonym z lądem drewnianym mostem, wieżą obserwacyjną i mnóstwem zieleni, powinno znaleźć się obowiązkowo na każdej liście miejsc wartych zwiedzenia w trakcie pobytu w Sydney. Siostra o Botany Bay czytała już przed przyjazdem i miała ją zaznaczoną w programie, ale jakoś za pierwszym razem nie udało nam się tu dotrzeć, co teraz z nieukrywaną radością nadrabiamy.
Dalej po drodze do centrum musimy minąć szereg podobno najładniejszych plaż w Sydney z ich główną przedstawicielką Bondi Beach. To też obowiązkowy punkt zwiedzania miasta, który ja odhaczyłem zaraz drugiego dnia i teraz usilnie namawiam siostrę by zrobiła to samo. Wiem – jest gorąco, po plażach żeśmy się już nałazili, w mieście pewnie są jeszcze inne fajne atrakcje itp. itd., mimo wszystko namawiam dalej. Wiem, że warto. Ach ten mój dar przekonywania 🙂 siostra kiwa głową, że tak, a ja już jestem w dzielnicy Bondi. Jestem i co? Samochodu nie ma gdzie zaparkować. Parkingi i ulice w pobliżu plaż tak w Sydney jak i na całym świecie są tak pełne, że o wślizgnięciu się w jakąś dziurę nie ma co marzyć. Nagadałem się nagadałem i teraz z takiego błahego powodu miałoby się okazać, że strzępiłem język po próżnicy? Nigdy. Robimy tak: ja zostaję w samochodzie (plaże obszedłem już dwukrotnie to mi spokojnie starczy), siostrę podwożę do Clovelly Beach, skąd przez Bronte Beach i Tamarama Beach w półtorej godziny powinna dojść do Bondi i tam spotkamy się pod knajpą „Trio”. Parę minut po 15-tej widzę we wstecznym lusterku uśmiechniętą, zadowoloną, lekko spoconą twarz. – Było super, wspaniale – opowiada rozentuzjazmowana, te kolory, te krajobrazy, ta ścieżka, ten spacer wszystko the best – mówi, a ja słucham i też się cieszę – jam to nie chwaląc się sprawił, że siostra uradowana ze spaceru niczym Zagłoba z czarki miodu.
Co teraz? Zdałoby się coś zjeść – myślę, a głośno proponuję by powoli zacząć się zastanawiać nad miejscem na nocleg i ciepłą kolacją. W centrum raczej nie ma szans by spokojnie przekimać więc chyba trzeba będzie wyjechać kilka kilometrów poza miasto i tam się rozejrzeć. Dobra – przytakuje siostra – ale trochę później. – Pojeździjmy jeszcze samochodem po zakątkach miasta, a spania zaczniemy szukać jak się już ściemni – ok? Jasne – odpowiadam. Absolutnie nie mam zamiaru tak teraz, jak i przez całe dotychczasowe życie popełniać felonii. Siostra wprawdzie nie senior, ale mimo wszystko ciut starsza, ma dozgonne prawo zarządzać młodszym bratem, a ja nauczony kilkudziesięcioletnim doświadczeniem wiem, że przeważnie się to opłaca. Posłusznie miast poza miasto kieruję samochód w samo jego centrum. I od razu wychodzi nam to na dobre. Ni stąd ni zowąd wyrasta przed nami dwupiętrowy turystyczny autobus, którym no ta bene chcieliśmy kiedyś zwiedzać miasto. Skoro autobusem się nie udało i nie uda, bo czasu faktycznie już zbyt mało, to może przynajmniej jadąc za autobusem uda się jeszcze to i owo zobaczyć. Dobra myśl, błyskawiczna decyzja i już siedzę mu na ogonie. Kręcimy się tak z nim czy za nim dobrą godzinę i faktycznie udaje się nam wjechać i wyjechać z miejsc, do których sami w żadnym wypadku byśmy nie dotarli. Sydney jest zdecydowanie większe niż mi się wydawało, myśląc, że już nieźle je poznałem. Gdy autobus powtórnie przecina centrum, zmęczeni przyglądaniem się miastu przy równoczesnym trzymaniu zderzaka, urywamy się nie bardzo wiedząc, gdzie dokładnie jesteśmy. To jednak w tym momencie nie jest takie ważne. Ważne jest, choć nie wiem jakim cudem, że znajdujemy nad samą zatoką darmowe miejsce parkingowe. Jest spokojnie, jesteśmy gdzieś w centrum (niedawno mijaliśmy Harbour Bridge), w pobliżu są toalety, obok są ławki nad wodą, po prostu luksus w środku miasta. Gdy po zaparkowaniu samochodu i kilku krokach spaceru orientuję się, że jesteśmy (biegałem tędy kiedyś) w Circular Quay tylko z drugiej jego strony, to zaczyna mi to zakrawać na cud. Po Botany Bay, Circular Quay to drugie najbardziej historyczne miejsce. W Botany Bay wprawdzie kapitan Cook dotknął stopą ziemi, ale po tym symbolicznym akcie wsiadł z powrotem na statek i odpłynął. Dopiero parę lat później do brzegów Australii zaczęły dobijać pierwsze statki z pasażerami (byli to w większości więźniowie) i dobijały właśnie tu, kilkanaście kilometrów na północ od Botany Bay. Półokrągłą zatokę nazwano Circular Quay no i tak to się zaczęło. W trakcie naszego pierwszego, bardzo powierzchownego spaceru po Sydney, nawet na myśl nam nie przyszło, że to właśnie tu w najstarszej części miasta przyjdzie spędzić nam ostatnią noc. A że będzie to noc spędzona pod mostem Harbour, najbardziej znanym mostem Australii i że przed snem oświetlać będą nas nie tylko iluminacje wesołego miasteczka po drugiej stronie rzeki, ale i wspaniała kolorowa tęcza zawisła nad naszym samochodem, nie mogliśmy marzyć. By nie dać chwili szybko odejść sycimy się nią jak długo to jest możliwe. Do późnych godzin nocnych wałęsamy się wąskimi uliczkami sydnejskiej starówki, która wydaje się nigdy nie zasypia. Na głównym pasażu trwa jeszcze jarmark, w bocznych zaułkach dudnią rytmy dyskotek, w byłych portowych dokach zamienionych na restauracje, trudno znaleźć wolne miejsce i tylko wędkarze z zamoczonymi kijami i coraz wyżej wznoszący się księżyc, zdają się nie reagować na wielkomiejski gwar. Dobrze, że nasz dom stoi troszeczkę dalej w zacisznym miejscu to i spać się nam będzie dobrze.
Spało się dobrze, a wstaje jeszcze lepiej. Wydawało się wczoraj, że miasto nie zasypia, a jednak zasnęło i jeszcze się nie obudziło. Nie słychać muzyki z pubów ani dyskotek, nie jeżdżą samochody (jest niedziela rano) dokoła oprócz paru porannych biegaczy i spacerowiczów, wyprowadzających swoje czworonożne pupile, nie ma ludzi. Jest spokój, plusk wody o brzeg, pusta ławka i czarna kawa, która w takich warunkach smakuje podwójnie dobrze. Tak kończy się kilkutygodniowa tułaczka po południowo wschodniej Australii. Został nam jeszcze jeden dzień, ale to już nie będzie tułaczka. Wracamy do hostelu. Przepakowujemy rzeczy z samochodu do plecaków. Ja jadę oddać nasz domek, siostra w tym czasie robi zakupy przy okazji zwiedzając dzielnice handlowe, potem jeszcze raz ogrodami królewskimi idziemy pożegnać operę, przy której akurat odbywa się jakaś grecka fiesta, jeszcze raz przechodzimy znanymi nam już ulicami w stronę hostelu i teraz to już naprawdę koniec.
Wcale nie. Poranek przed odlotem zaskakuje siostrę (i nie tylko) jeszcze jedną „atrakcją” Specjalnie umieszczam słowo “atrakcja” w cudzysłowie gdyż trudno alarm przeciwpożarowy uznać za atrakcję. Trudno o ile faktycznie byłby pożar. Tym razem mamy farta i na alarmie się kończy, ale co w tym momencie przeżywamy to nasze. Jeszcze nie będąc całkiem wybudzony, słyszę jak przez sen syreny i w pierwszej chwili w ogóle nie reaguję. Pewnie fałszywy alarm albo co – myślę i obracam się do ściany. Syreny jednak wyją i wyją więc spać na pewno się nie da. Otwieram oczy, patrzę, siostra już wychodzi, na schodach też zbiera się coraz więcej ludzi. O kurcze – to coś poważnego. Szybko wstaję, biorę tylko torbę z dokumentami, którą zawsze mam pod ręką, rzucam okiem przez okno, sprawdzając podświadomie szanse ucieczki tą stroną i już też jestem na schodach. Spokój z jakim wszyscy na wpół rozespani opuszczają pokoje bardzo mnie zaskakuje. Pozytywnie zaskakuje. Podobno w takich niepewnych sytuacjach najgorsze co może się zdarzyć to panika, która tutaj w starym budynku na wąskich schodach, mogłaby się okazać fatalna w skutkach. Szczęściem nikt nie krzyczy, nikt nie biega, nikt się nie defenestruje, nikt nie wpada w panikę, wszyscy jeden za drugim wychodzimy na ulicę, gdzie właśnie podjeżdża na sygnale drugi wóz strażacki. Siostra, pracująca na co dzień na stacji intensywnej opieki medycznej ma na co dzień do czynienia z ofiarami różnych wypadków dlatego bardziej zdyscyplinowanie, jako jedna z pierwszych znalazła się poza strefą zagrożenia. Ze mną to niestety dłużej trwało i pewnie należy wyciągnąć z tego wnioski. Okazuje się, że alarm faktycznie fałszywy. Gdzieś coś zadziałało lub nie zadziałało tak jak powinno i okazało się, że wszystko kończy się na strachu i nauczce. Nauczce też dla personelu hostelu, który dostał niezłą naganę od dowódcy akcji. Nie do pomyślenia jest żeby strażacy wpadający do palącego się hostelu (jeszcze nikt nie wiedział czy i gdzie się pali) musieli wyciągać z łóżek śpiących mieszkańców. No, ale to już zupełnie na marginesie. Pożegnanie z Sydney jak widać siostra ma urozmaicone do granic możliwości, ale przed odlotem żadnych dodatkowych atrakcji już nie chcemy. Na lotnisku tak jak Pan Bóg i przepisy nakazują stawiamy się ponad 2 godziny przed odlotem. Przy przylocie był napis Welcome to Sydney, przy odlocie Goodbye Sydney nie ma. Czyżby dlatego, że z Sydney nie należy się żegnać? No to w takim razie skoro nie Goodbye to może See you later? My też Siostra see you later, dzięki za fajny czas i mnóstwo przeżyć. Spokojnego lotu. I do następnego razu.
Pożegnanie siostry z Sydney i Australią, jak jej cały urlop było krótkie, szybkie i intensywne. Moje będzie z pewnością dłuższe, zostają mi na to jeszcze cztery dni, ale równie intensywne i szybkie. Zostało mi jeszcze parę miejsc, które z lubością bym odwiedził by móc powiedzieć, że w Sydney byłem wszędzie. Dlatego będzie intensywnie. A że również mam ochotę pobiegać i w niektóre miejsca właśnie w taki sposób się udam więc bez dwóch zdań będzie i szybko. Zaczynam od tej proponowanej jeszcze przez siostrę dzielnicy handlowej z jej głównym punktem Queen Victoria Building. Zupełny przypadek sprawia, że zanim dochodzą do handlowego centrum z pomnikiem królowej Victorii przechodzę przez skwer Cooka, z oczywiście pomnikiem tegoż kapitana. Kierunek zatem i kolejność spaceru mam słuszną. Nie byłoby przecież na ziemi australijskiej królowej gdyby najpierw nie było tu kapitana. Zaczynam zatem od obfotografowania jego pomnika, by 300 metrów dalej ponownie wyciągnąć aparat i to samo zrobić z olbrzymim cokołem, na którym zasiada królowa matka. A że królowa Victoria siedzi sobie dokładnie przed wejściem do ogromnej galerii nazwanej jej imieniem, przeto tym samym, znajduję się właśnie na początku trasy przez świat sklepów, komercji i zbytku. Mimo, że za takim światem nie przepadam, ale od czasu do czasu można sobie w drodze przez świat, drodze wzdłuż wodospadów, jezior, lasów i gór pozwolić na odrobinę szaleństwa i przejść się wśród ekstrawaganckich butików, kryształowych żyrandoli, pozłacanych klamek, wyfrakowanych odźwiernych i uśmiechniętych ponętnych hostess. Nie powiem jest przyjemnie i kolorowo lecz wszakże nie na długo. Nozdrza nie przywykłe do mieszanki zapachów pt. Gucci, Chanel itp. po chwili nie wytrzymują, oczy nie nawykłe do błysków reklam też zaczynają coraz szybciej mrugać, głowa nie pojmująca szaleństwa mamony coraz gwałtowniej pulsuje. Stanowczo szukam wyjścia. To nie mój świat. Na ulicy już trochę lepiej, ale dalej przekradam się między sklepami, biurowcami i drogimi restauracjami aż do zatoki, której wody, mimo że pluszczące w samym środku handlowo-biznesowego centrum miasta, koją moje zmysły i przywracają stan równowagi między tym co naturalne i tym co sztuczne. Patrząc na wodę już nie przeszkadzają mi odbijające się w niej luksusowe wieżowce. Wręcz odwrotnie. Z chęcią wyciągam aparat i fotczę cały ten otaczający mnie blichtrowy świat.
Wracając z drugiej strony zatoki, równoległym mostem, myśląc, że w tym bajkowo-sztucznym świecie nic nie jest w stanie mnie już zaskoczyć – ani rockowa niegdyś knajpa „Hard Rock Cafe”, zamieniona w kultową, cholernie drogą restaurację, nie mającą nic wspólnego z rock’&’rollem, ani latarnia morska, zasłonięta kilkunastopiętrowym bankiem, nie mogąca wysłać w morze swojego światła, ani łodzie rybackie, nie służące do połowu ryb tylko do wyciągania turystom pieniędzy – a jednak coś jest. Takiego mostu zwodzonego jeszcze nie widziałem. Będąc tak mniej więcej w 1/3 drogi muszę się nagle zatrzymać bo czarny pan, w zielonym mundurze nie pozwala iść dalej. I dobrze, że nie pozwala, bo nagle droga przede mną znika. No nie znika dosłownie tylko się obraca, pozostawiając przede mną głęboką dziurę, na dnie której pląsają białawe fale zatoki. Ot technika, która zadziwia. Most zwodzony zamiast się podnosić jak na taki most przystało, nie podnosi się a obraca. Środkowa część mostu ustawia się prostopadle do nas, dołem przepływają statki po czym droga ponownie się obraca i po chwili łącząc się z tą, na której stoimy, pozwala kontynuować spacer. Tak sobie myślę, że nawet fajna ta dzielnica z takimi cudami, tylko gdyby było tu ciut spokojniej. A może by tak rankiem, zanim rozszalały tłum rzuci się na zakupy, na banki i na knajpy, gdy wschodzące słońce z trudem będzie przebijać się przez sięgające nieba wieżowce, a jedynym odgłosem będzie plusk wody, pobiegać sobie dookoła zatoki? Taki bieg to może być niezłe pożegnanie z Sydney. Może jutro?
Nie. Jutro, czyli już dzisiaj, zanim jeszcze Sydney otrząśnie się ze snu, ja biegnę już w zupełnie przeciwnym kierunku. Biegnę na północ do zatoki Watsona i latarni morskiej Hornby. 10 km – powinienem dobiec do latarni dokładnie o wschodzie słońca. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że droga przez ostatnie kilometry będzie cały czas pod górę, co w naturalny sposób nie tylko ogromnie zmniejsza moje tempo, ale powoduje też, że w pewnym momencie, mając do wyboru ostro w górę czy lekko w dół wybieram drugą opcję i miast do latarni dobiegam do morza i niestety już po wschodzie. Ale to nic. Przepiękny klif, na który udaje mi się jeszcze resztkami sił wdrapać akurat teraz jest najlepiej oświetlony więc nic tak naprawdę nie straciłem. W gwarze fotografów zaczęła się akurat „złota godzina” Wykorzystuję ją maksymalnie jak się da, trzaskając zdjęcia na wszystkie świata strony i po chwili wraz ze słońcem, wznoszącym się ku niebu i rozgrzewającym powietrze, zbiegam ku morzu, zrzucam co tylko mogę zrzucić i zanurzając się w połyskującej toni Zatoki Watsona studzę, rozgrzane jak australijskie lato, ciało. Zawsze w takich chwilach, unosząc się na wodzie, obserwując spod półotwartych powiek przybrzeżne palmy i delektując się porannym spokojem, zdaję sobie sprawę, jak naprawdę niewiele trzeba, żeby czuć się szczęśliwym. Wystarczy przebiec 10 km, wylać na siebie ostatnie poty, a potem zanurzyć się w morzu, niekoniecznie musi być to w Australii, może być i w Meksyku, Kostaryce, Hawanie lub gdziekolwiek indziej, gdzie woda jest seledynowo – błękitna, palmy wysokie, a słońce gorące i już.
Ochłodzony, z nowym zasobem energii, szukam możliwości powrotu byle nie pieszo. Plan miałem taki, że wrócę promem, ale o tej porze jeszcze nie kursują. Tego również nie przewidziałem. No tak jeszcze nie ma ósmej, a u mnie już tyle się wydarzyło. Już nawet zdążyłem być szczęśliwy. Zamiast promu znajduję autobus. Jadę nim na szczyt góry i dopiero teraz zauważam, niestety zza szyb, latarnię Hornby – cel mojego porannego biegu. Na dole przy morzu też była latarnia, ale to nie ta, a myślałem stojąc przy niej, że ta. Tamta była mała i taka sobie, a ta tutaj smukła, wysoka, dostojna wzbudza żal, że nie mogę przyjrzeć się jej z bliska. A może by tak jeszcze raz tu przybiec. Tym razem nie nad morze, a do latarni z, której widać całe miasto? Taki bieg to może być niezłe pożegnanie z Sydney. Może jutro?
No i co teraz? I niech mi kto powie, że mam łatwo. Jak rozwiązać problem czy mój ostatni bieg po Sydney ma się odbyć przez centrum handlowe czy do latarni Hornby, czy może jeszcze gdzie indziej? Ech te ciągłe problemy. A może gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta i zamiast żegnać Sydney sportowo pożegnam inaczej? Może klasycznie, kulturalnie na operowo? W końcu Sydney to opera, a opera to nie tylko gmach. No wiem wiem – do opery sydnejskiej nie ma szans się dostać i to z kilku powodów: cena biletu nieosiągalna dla podróżnika z plecakiem i miejsca wykupione na kilka miesięcy w przód. Ale nawet gdyby się udało znaleźć jakieś miejsce i powiedzmy zaszaleć, nadszarpnąć budżet i kupić bilet to zostaje sprawa ubioru. Z tym sobie nie poradzę. Kiedyś w przyczepce na takie okazje woziłem smoking, ale odkąd z gumowego (jadącego samochodem) podróżnika, zmieniłem się w skórzanego (idącego pieszo), pozbyłem się wszelkiego balastu. Pozostaje jeszcze inna opcja. Na przeciw gmachu opery, nad tą samą zatoką tylko kilkaset metrów dalej wystawiane są opery open air. Aktualnie grają Cyganerię Pucciniego. Na taki open air z pewnością nie trzeba, a nawet nie wypada przyjść w smokingu. Myślę, że coś w plecaku znajdę co by się nadawało. Sprawa ubioru wydaje się nie być problemem za to pozostałe punkty i owszem. Cena biletu 150 dolców – drogo, ale powiedzmy, że nie codziennie jest się w Sydney w operze więc można się zastanowić… Nie można. Nie trzeba. Bilety wyprzedane na kilkanaście wystawień do przodu, a to już wykracza poza moje możliwości. Na pojutrze mam wykupiony bilet do Indonezji. Z kulturalnego pożegnania Sydney nici. Pozostaje zatem z powrotem na sportowo. Wybieram opcję „bieg przez miasto”.
W świąteczną niedzielę, w tym roku pierwszy dzień świąt wielkanocnych wypada w Prima Aprilis, o 5:30 rano po raz ostatni na tej długości i szerokości geograficznej, ubieram ściągacze na kolana, trampki na stopy, słuchawki na uszy i biegnę swój uliczny minimaraton. Miasto śpi. Zupełnie puste ulice, czarna woda w zatoce, w której odbija się tylko złoty księżyc i neon Hard Rock Cafe. Uśpiony Cyrkiel Quay, który wydawałoby się, że nigdy nie zasypia, ciemny, groźny most Harbour, opera w czerwonej poświcie dopiero co budzącego się słońca. Mam wrażenie, że w milionowym mieście jestem zupełnie sam. Wspaniale mi się biegnie. Tak lekko i przyjemnie przemierzam leniwie, budzące się do życia miasto, że nie wiedzieć kiedy, że nie wiedzieć jak, po raz kolejny udaje mi się przebiec ponad 15 kilometrów w doskonałym czasie półtorej godziny. W praktyce. W teorii pokonuję dystans 15 km w pół godziny. Ku mojemu zdziwieniu wróciwszy do hostelu zastaję zamkniętą kuchnię, co wiąże się z brakiem śniadania i bardzo potrzebnej mi kawy. Jest godzina dopiero 6:00 ??? Kuchnie otwierają o 7:00 Jak to szósta? – patrze ponownie na zegarek. Nie wierzę. A no tak. Australia zrobiła dzisiaj to co Europa uczyniła już tydzień temu. Przesunęła czas z 4:00 na 3:00, dając mi tym samym szanse jedyny raz osiągnąć rekordowy wynik 15km/0,5h!!!
W świetny nastroju, w oczekiwaniu na otwarcie kuchni, zastanawiam się co jeszcze mógłbym ostatniego dnia zrobić. Miasta zwiedziłem już sporo, większość godnych uwagi miejsc zobaczyłem, gdzie miałem być tam byłem więc co jeszcze? By poznać Sydney jeszcze lepiej, trzeba by też przyjrzeć się mu od strony wody – myślę i wpadam na pomysł popływania statkiem po zatoce. Wprawdzie statkiem to za dużo powiedziane, ale są jeszcze promy, łączące poszczególne punkty zatoki, a prom choć nie statek, ale też płynie. Popłynę. Zdecydowanie tak, tylko dokąd. Połączeń jest mnóstwo, wybór wielki, a czasu tylko na jeden wypad. Dzisiaj kościelne święto, a że dzień święty święcić należy to chyba najlepiej wybrać się gdzieś, gdzie zielono i spokojnie. Bo gdzie lepiej świętować niż na łonie natury? Półwysep Greenwich wydaje się być odpowiedni na taki wypad i to właśnie na prom płynący w tym kierunku udaje mi się po krótkich poszukiwaniach wejść. W niedzielę i święta cena promu dwukrotnie tańsza. Do wejścia na prom służy plastikowa karta, o której już wspominałem, a którą należy kupić sobie od razu po przylocie do Sydney i zawsze mieć ze sobą. Można nią płacić za wszelkie publiczne środki lokomocji, nie tylko w mieście, ale bodaj w całym stanie. Kilkadziesiąt minut z wiatrem we włosach i błyskiem w oku, wspaniałej przejażdżki promem po zatoce, koło opery, pod mostem Harbour, po kilku pomniejszych zatoczkach i jestem w zupełnie innym świecie. Mimo, że to dalej Sydney, ale jak różne od centrum. Spacerem po zielonym Greenwich, promem na następny półwysep – Balmain i długą wędrówką przez kilka mostów i zapomnianych przez boga i włodarzy miasta dzielnic, wracam do Darling Harbour, czyli miejsca, gdzie już dzisiaj byłem, tyle że o 5 rano. Stąd jeszcze 2 km drogą, którą zacząłem moje rendez-vous ze stolicą Australii, nocą kiedy to zdezorientowany przyleciałem z Nowej Zelandii i nie byłem pewien czy dojdę do hostelu, i już kończy się moja przygoda na trzecim kontynencie. Wracam do hostelu, pakuję plecak i myślami jestem już na czwartym kontynencie. Jutro lecę do Azji.
I chyba za bardzo pozwalam myślom wypływać w przyszłość. Wieczorem łapię się na tym, że ogarnia mnie coraz większy niepokój. Pewnie za długo przebywam w tak zwanym cywilizowanym świecie, gdzie nie ma śmieci ani bezdomnych psów, gdzie w publicznych toaletach jest papier i mydło do rąk, gdzie przejście przez ulicę nie jest karkołomnym wyzwaniem, gdzie żyje się łatwo, pięknie i przyjemnie, ale trzeba przyznać, że trochę nudno i bardzo drogo i chyba się trochę do tego luksusu przyzwyczaiłem. Z drugiej strony tęsknię już do ludzi, którzy rano mówią sobie dzień dobry, do miejsc gdzie słychać śmiech bawiących się na ulicy dzieci, gdzie można na każdym rogu przystanąć przy skleconej z byle czego budce i zasmakować lokalnych potraw, gdzie poniedziałek niczym nie różni się od piątku, a spieszyć się trzeba tylko wtedy, gdy się chce przejść przez ulicę. Taka była Ameryka Południowa, a jaka będzie Południowo-wschodnia Azja? Podobno podobna do Ameryki, ale pewny nie jestem i to chyba wywołuje pewne poczucie lęku przed nowym, nieznanym miejscem. Trudno z takimi myślami zasnąć, bo jak w piosence Maćka Zębatego „…bezsenność siadła na karku i strach się wkradł do serca zakamarków…” Tak tak. Zawsze tak mam, że gdy wjeżdżam do nowego państwa, w obszar innej kultury, innych przepisów, innych zwyczajów, to trochę się obawiam czy aby wszystko będzie się dobrze układać, zwłaszcza na granicy. Przeważnie obawy są nieuzasadnione i po jednym, góra dwóch dniach przyzwyczajam się do nowych warunków i wszystko idzie jak ta lala. Ale czy i teraz tak będzie? Takich obaw, które nie pozwalałyby mi zasnąć jeszcze nie miałem. Całym siłami, sprężając się niewiarygodnie, udaje mi się w końcu zapakować złe myśli w tobołek, zawiązać go na supeł, wyrzucić do kosza i zasnąć. Długa noc trwa do samego rana. Rano już jest zupełnie dobrze. Do czasu.
Pierwsza wiadomość mailem informuje, że samolot odleci godzinę później niż planowano, czyli o 10:30. To nic myślę. Mam godzinę więcej czasu to nawet lepiej. Fakt że przez to będę godzinę później w Denpasar na Bali, a to może jakoś wpłynąć na poszukiwanie noclegu, na razie mnie nie zraża. Gorzej byłoby z pewnością gdyby samolot odlatywał wcześniej. Ja swoich planów w każdym bądź razie nie zmieniam i wychodzę zgodnie z wczorajszym planem o 6:00 rano z hostelu, co jak się za chwile okaże, będzie dla mnie zbawienne. Good bye, żegnam się z dziewczynami z recepcji i po raz ostatni przekraczam próg Hostelu Summer House.
Za rogiem w wejściu do metra Kings Cross zaczynają materializować się wczorajsze przeczucia. Napis “Close” z powodu Świąt (dzisiaj drugi dzień Świąt Wielkanocnych) stanowi o tym, że szybko muszę szukać alternatywnych połączeń. A przed chwilą mówiłem, że przyzwyczaiłem się do przewidywalnej zachodniej cywilizacji hehe, a tu taka niespodzianka. W Ameryce Południowej nie do pomyślenia. Czyżby wczorajsze myśli, niepozwalające mi zasnąć były prorocze i będzie mi się teraz wszystko chrzanić? – myślę, szukając przystanku autobusowego z ciężkim plecakiem na ramionach. – Eee – to przypadek bełkoczę zaraz pod nosem, nie pozwalając ponownie wmanewrować się w jakieś ciemne, głupie rozmyślania. Autobusem jadę do głównej stacji metra. Nie jest źle, czasu dużo nie straciłem. Tutaj bagatela – w plątaninie peronów pociągowych i metrowych znaleźć peron M23. Bułka z masłem. Jest peron, jest metro, jadę, jadę dalej. Stąd już po szynach prosto na lotnisko. Jest 8:10. Ileż trzeba mieć szczęścia, że przesunęli wylot samolotu o godzinę i mała awaria po drodze nie komplikuje nic w moich planach. Tak trzeba patrzeć na świat, a nie, że pech, że się chrzani itp., tłumaczę sobie po raz który, stojąc w kolejce po bilet do Indonezji. You have ticket from Indonezja? Pyta pani sprawdzając mój paszport. Jak from Indonezja? – pytam. Chcę bilet to Indonezja, a nie from. Bilet, który jest zarezerwowany i opłacony i tylko proszę mi go wydrukować. Jako, że rozmawiamy w języku, który ciągle jeszcze jeszcze jest mi bardziej obcy niż nie obcy, nie bardzo wiem o co chodzi. Dopiero po powtórzeniu wszystkiego jeszcze raz slowly, kapuję, że nie mogę lecieć do Indonezji, nie mając biletu powrotnego. Po prostu pasażerów z biletem oneway nie wpuszczają. Ja mam wykupiony tylko w jedną stronę, bo skąd mam wiedzieć skąd i kiedy będę wracał? Muszę wiedzieć i muszę mieć bilet inaczej lipa. No to fuck. Nocne, czarne jak gradowa listopadowa noc myśli, były jednak prorocze i już się nie dziwię, że nie mogłem spać. Chrzani się i to do potęgi. Indonezja mnie nie chce przyjąć, z Australii trzeba uciekać, bo się wiza kończy, samolot mimo opóźnienia i tak niedługo odlatuje, a ja stoję nie bardzo wiedząc co dalej.
Jest tylko jedna szansa. Jak najszybciej kupić bilet z Indonezji do Malezji, modląc się by zdążyć przed zamknięciem odprawy. Mam niecałą godzinę. Co za szczęście, że opóźnili samolot i że nie czekałem w hostelu tylko przyjechałem wcześniej na lotnisko. To już druga awaria dzisiaj. Gnam do biura podróży. Tylko jeden klient przede mną. 10 minut minęło. Dzień dobry poproszę bilet z Denpasar w Indonezji do Kuala Lumpur w Malezji. Na kiedy? Obojętnie, tak pod koniec miesiąca, byle było jak najtaniej. 22 maja za 90 euro może być? Super. Bardzo proszę. Paszport, karta kredytowa. Mija następne 10 minut. Mam bilet. Biegnę do stoiska odpraw. Kolejka zrobiła się długa. Odprawiają samoloty nie tylko do Denpasar. 20 minut i jestem znowu u tej samej pani. Tym razem długo nie rozmawiamy – wszystko jest jasne. Proszę tu jest paszport, tu bilet z Indonezji, to proszę mi teraz wydrukować bilet do Indonezji, mówię nie ukrywając zniecierpliwienia i niepokoju. Teraz wszystko idzie dobrze. Jeszcze odprawa paszportowa, ta idzie szybko. Teraz odprawa bezpieczeństwa, ta znacznie wolniej, bo sporo ludzi. Czas przyspiesza okrutnie. Mam wrażenie, że im wolniej przesuwa się kolejka, tym wskazówka mojego zegarka przesuwa się szybciej. Jestem po kontroli, biegiem do odpowiedniego korytarza. Jestem na czas. Ludzie już wchodzą do rękawa, wchodzę i ja. Miejsce mam przy oknie. Udało się. Startujemy. Żegnaj Australio, Witaj Azjo. Mam nadzieję, że czarne myśli wczorajszej nocy wyczerpały swój potencjał strachu, lęku i gróźb. Co się miało schrzanić to się schrzaniło, a teraz zaczyna się przygoda, na którą od dawna czekam. Samolot odrywa się od ziemi, australijskiej ziemi i obiera kurs na północ, na Azję, dokładnie na Indochiny, jeszcze dokładniej na Indonezję, a szczegółowo na wyspę Bali i jej lotnisko Denpasar.
Tez tak mysle, ze wszystko dobre co sie dobrze konczy.
Wspaniala przygoda z makabryczna koncowka i szczesliwym zakonczeniem. Wspaniale