Wieczorem, jak zwykle nocnym autobusem, wyjeżdżam z Cusco do Puno. Dopiero w Puno przypominam sobie, że chciałem sprawdzić i ewentualnie jechać pociągiem zwanym Inca tren. Z nadmiaru wrażeń przeżytych w Cusco i w dolinie Inków, zupełnie o tym zapomniałem, No cóż, muszę w tym miejscu użyć najpopularniejszego polskiego słowa: „trudno” i cieszyć się dalej.

Przyjeżdżam do Puno o godzinie czwartej rano, taksówką jadę do hostelu, w którym drzemię na kanapce w holu, czekając do ósmej… aż wydadzą mi klucze do pokoju. Jako, że o ósmej jestem już na tyle wyspany, że mogę spokojnie wyruszyć na zwiedzanie miasta, zostawiam tylko plecak i wychodzę. W Puno pierwsze co rzuca się w oczy, to ogromna bieda. Wiadomo, że całe Peru jest biednym państwem, ale okolice Puno to najbiedniejsze tereny wśród tych biednych. By uzmysłowić sobie co widzę chodząc po ulicach Puno, wystarczy poznać dwie liczby: umieralność wśród noworodków wynosi ponad 30%, a niedożywionych, żyjących w skrajnej nędzy dzieci jest ponad 70%. Przy czym Puno to spore miasto, więc tu bieda z pewnością jest ciut mniejsza niż na prowincjach i w wioskach.

Kręcę się więc trochę tu i tam. Znajduję wejście na platformę widokową, jedyną atrakcję miasta i to w zasadzie wszystko. Pytanie – po co w ogóle tu przyjechałem? Ano po to, by stąd popłynąć na wyspy na jeziorze Titicaca. Puno leży bowiem nad tym ogromnym, najwyżej na świecie położonym, żeglownym jeziorem – 3300 m n.p.m. i jest też znane jako baza wypadowa na przepiękne, przyciągające turystów jak magnes, pływające wyspy (Islas Flotantes) plemienia Uros i wspaniałe wyspy Amantani i Taquile, obie z wyniosłymi na ponad 4000 m n.p.m. górami i mieszkającymi na nich Indianami.

By dostać się na wyspy należy znaleźć biuro podróży oferujące jedno lub dwudniowe wycieczki. Znajduję takowe, decyduję się na dwudniowy wypad z noclegiem na wyspie Amantani, kupuję bilet na jutro, załatwiam możliwość pozostawienia w biurze plecaka, by nie targać całego ekwipunku ze sobą i praktycznie mam wszystko co chciałem. Resztę dnia spędzam na ulicach Puno, bo fart chciał, że trafiłem akurat na fiestę wypędzania diabła (!). Wspomniałem, że miasto nie ma wiele atrakcji turystycznych, ale z powodu tego święta warto tu zajrzeć. Całymi dniami ulicami chodzą barwne pochody, które tańcami i głośną muzyką wypędzają diabła. Tańczyłem i ja. Nie wiem czy udało mi się diabła wypędzić, ale być może przynajmniej przez jakiś czas będzie trzymał się na dystans.

Po tańcach i swawolach, rankiem następnego dnia, trochę zmęczony wypływam kilkunastoosobowym stateczkiem na jezioro Titicaca. W mojej grupie oprócz Peruwiańczyków są: Amerykanie, Japończyk, Holender, Francuzi, Belg i Chilijczycy.

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł