Opuszczamy South West Rocks i podążając dalej na północ szukamy schronienia przed deszczem. Gdzie się najlepiej schować? Stare polskie przysłowie mówi – „liść najlepiej ukryć w lesie” i może to głupio zabrzmi, ale my też postanawiamy ukryć się w lesie, a żeby było jeszcze śmieszniej w lesie deszczowym. Skoro i tak mamy moknąć to przynajmniej z sensem. W tym celu odbijamy z naszego północnego szlaku leciutko na zachód i kierujemy się w stronę Rainforest Dorrigo National Park. Już sama malownicza wykuta w skałach, kręta, prowadząca pod górę droga zapowiada że na miejscu będzie widowiskowo. No i chyba jest. Przynajmniej tak można dowiedzieć się w punkcie informacji, bo z tarasu widokowego, na oko wykol nie widać nic. Chmura szczelnie zakryła podobno wspaniałe, leżące kilkaset metrów niżej doliny i tym razem nawet najbardziej bujna wyobraźnia nie pomaga by je ujrzeć. Lejący obficie deszcz całkowicie rozmacza każdy wyobrażony sobie obrazek toteż nim jeszcze wyszliśmy na spacer po lesie już przemoczeni do suchej nitki wracamy do biura informacji i postanawiamy przeczekać. W tych rejonach deszcze zwykle nie trwają zbyt długo, ale jak to jest w deszczowych lasach oczywiście pojęcia nie mamy.

Dobrze, że budynek, w którym mieści się punkt informacji, przygotowany jest na taką okoliczność. Oprócz tego, że od pani ranger otrzymujemy mnóstwo informacji: którędy najlepiej iść przez las – ścieżek i dróg jest dużo, a pani zaznacza nam tę podobno najładniejszą (6,6 km / 1,5 h), co warto zobaczyć – dwa wodospady (z tego jeden, pod którym można przejść) i co najgorsza jak się chronić przed wszędobylskimi pijawkami – nawet kupujemy płyn, którym smarujemy ręce i nogi, by nie pozwolić im się wessać. Dodatkowo mamy do dyspozycji salę telewizyjną z filmem o faunie i florze parku, bezpłatne WiFi i niewielki sklepik z pamiątkami. Jednym słowem deszcz da się przeczekać w całkiem komfortowych warunkach. Po dwóch godzinach przestaje padać z nadal nisko wiszących chmur, ale w lesie jak to w lesie deszczowym kropi nadal. To już nie powinno nam jednak przeszkadzać. W i tak mokrych ubraniach, które nie obeschły jeszcze po pierwszej ulewie, po raz drugi wychodzimy na ścieżkę i tym razem jest o wiele przyjemniej.

Nie wiem czy byliśmy w lesie, jak według planu półtorej czy może dwie godziny, wiem natomiast, że nie wyszliśmy z niego sami. Już w samochodzie, kilka kilometrów za parkiem, zauważamy pasażerów na gapę. No mojej nodze jeden, na Witka, jako że szedł przez las w krótkich spodenkach, aż trzy. Mimo nasmarowania się przeciw owadowym płynem, nie ustrzegliśmy się paru pijawek. Zatrzymuję samochód na skraju drogi przy spokojnie spacerujących sobie, równie mokrych jak my strusiach i wbrew ich nieprzychylnym spojrzeniom, bezlitośnie wyrywamy i wywalamy gapowiczów na mokry pysk z auta. Sącząca się po nogach i stopach krew jeszcze długo będzie przypominać o nieproszonych gościach, ale wjazd do Thory, małego przydrożnego miasteczka i zakupy w jednym jedynym w mieście sklepie każą zapomnieć o krwawych przeżyciach deszczowego lasu i na powrót oswoić się z cywilizacją.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł