Wróciwszy z mokrych wyżyn i deszczowych lasów do głównej drogi A1 środkowego wybrzeża, rozpoczynamy ostatni etap podróży w kierunku północnym. Celem jest odległa o 250 km Bayron Bay. Niebo wprawdzie nie jest jeszcze takie, jakiego z utęsknieniem wypatrujemy, ale wiejący od morza wiatr mocno nad tym pracuje. Przedmuchując zasłaniające słońce chmury, odsłania od czasu do czasu błękitne placki nieba, dając nadzieję na wymarzoną australijską pogodę. Póki co cieszymy się, że nie pada. W Coffs-Harbour, w mieście, z którego przedwczoraj odbiliśmy na zachód, a do którego właśnie zawitaliśmy ponownie, planujemy tym razem dłuższy postój. Oprócz kąpieli w przydrożnym, naturalnym basenie połączonym z morzem (za nocowanie przy nim po raz piewszy dostajemy mandat), oprócz wjechania na górę z takim sobie tarasem widokowym (chmury w dalszym ciągu nie odkrywają całości piękna australijskiej ziemi), oprócz poszukiwań bananowej farmy (Coffs-Harbour słynie z uprawy tych owoców), trzeba jeszcze uzupełnić ziejącą pustką lodówkę, trzeba dokupić gaz, który kończy się nadspodziewanie szybko, nie tylko dlatego, że dużo gotujemy, bo nie gotujemy, ale dlatego, że będąc gazem sam w sobie i w dodatku gazem tanim, czyli marnym szybko się ulatnia, trzeba wysuszyć przemoczone na wylot ubrania, no i w końcu trzeba znowu nacieszyć się morzem. Aczkolwiek z tym morzem to tak do końca nie jestem przekonany. Powoli zaczynam się obawiać – zgodnie z przysłowiem „co za dużo to nie zdrowo”, by się nam nim nie odbiło. Może – by poznać lepiej Australię, trzebaby pojechać trochę bardziej wgłąb lądu? – zastanawiam się na głos. Błysk w oczach Witka przekonuje mnie, że się mylę. Australia to ocean, plaże, fale, clify, skały i cudne nadmorskie widoki – tłumaczy więc nie ma się co zastanawiać. Jedziemy dalej wzdłuż wspaniałego wybrzeża. By umilić i uatrakcyjnić sobie jazdę od czasu do czasu zjeżdżamy z głównej highway A1 na tak zwane turistic ways, będące wąskimi lokalnymi drogami. Tępo jazdy spada przez to zdecydowanie, za to, jako, że prowadzą one niemalże nad samym morzem, jakość i uroda niesamowicie wzrasta. Przy okazji zatrzymujemy się w małych portowych wioskach jak: Red Rock by się ochłodzić w turkusowych głębinach, czy Yamba by wrzucić coś do garka i rozejrzeć sie za morską latarnią. Nawet nie musimy się zbytnio rozglądać. Poszukiwania idą po prostu jak z płatka. Tuż przed nami piękna, smukła, samotna, latarnia i fantastyczna do niej skalista droga oraz rozciągający się spod niej widok, na wyglądające jak wpływający do morza węgorz, ujście rzeki Clarence, dostarczają nietuzinkowych wrażeń. Obiad w zatoce pod latarnią również będzie należał do tych niezapomnianych. Mimo trudności z utrzymaniem ognia – wiatr zdecydowanie nie jest naszym pomocnikiem w trakcie gotowania, kompozycja mięsno-ziemniaczano-sałatkowa wychodzi tak znakomicie, że jeszcze długo po konsumpcji nasze myśli pochłonięte są degustacją, w rezultacie czego odjeżdżając zapominamy o kuchni i wydawać by się mogło, że najlepszy obiad był równocześnie ostatnim. Dobrze, że tylko na „by wydawaniu” się kończy. W pierwszym sklepie za jedyne 16 dolarów (jest przecena, normalnie kosztuje 20) kupujemy nowy sprzęt i wszystko wraca do starego porządku. Głodować nie będziemy.

Nie spiesząc się, zaglądając po drodze w każdą zatokę, plażę i wioskę, pod wieczór następnego dnia docieramy najdalej jak potrafimy w naszej podróży na północ, do Bayron Bay. Tutaj zrobimy w tył zwrot i zaczniemy powrót do Sydney, ale zanim to nastąpi spędzimy z pewnością jeden, a może nawet dwa dni w tym, wydaje się bardzo urokliwym miejscu. Że urokliwe wydaje się nam już wieczorem, gdy w poszukiwaniu miejsca na noc, przemierzamy niezbyt rozległe miasto wszerz i wzdłuż. Jednak dopiero następnego dnia, spacerując po centrum w jaskrawym świetle palącego słońca możemy to z całą pewnością potwierdzić. Niska kolorowa zabudowa, mnóstwo fantastycznych graffiti, rzeźb, obrazów i galerii, wyluzowani przechodnie przyodziani albo w barwne luźne szaty albo z deską serfingową pod pachą, rockowa muzyka, dobiegająca z niezliczonych kafejek i barów nadają miastu niesłychanie wybuchowej, serffingowo-hippisowskiej atmosfery. W sumie już sam klimat miasteczka powinien wystarczyć by zachęcić każdego odwiedzającego Australię do spędzenia tu niekoniecznie tylko paru chwil.

A to jeszcze nie wszystko czym Bayron Bay może zauroczyć swoich gości. Najbardziej wysunięty na wschód przylądek Bayron, nazwany tak oczywiście przez kapitana Cooka (który nie ma sobie równych w nazywaniu: przylądków, cieśnin, zatok, rzek, gór, przesmyków, na całym Pacyfiku) na cześć słynnego żeglarza Johna Bayrona, będącego dziadkiem jeszcze słynniejszego poety Lorda Bayrona – o czym Cook z pewnością jeszcze nie wiedział, to jedno z piękniejszych widokowo miejsc Australii. Dookoła przylądka Cape Bayron, przez punkt widokowy Captain Cook Lookout, wybudowaną na cyplu clifu latarnię morską, kilka mniej i bardziej zaludnionych plaż i parę clifów, prowadzi wądrowny szlak Cape Bayron Walking Track. Znaczy się, że można tu spędzić czas jak kto lubi. Nie będzie niespodzianką, jeśli napiszę, że Witek – „wilk morski” zostaje na jednej z plaż walczyć z falami, wygrzewać się w słońcu i nadstawiać twarz orzeźwiającej bryzie, a ja zapalony „Jasiu wędrowniczek” wyruszam na szlak wokół przylądka. Niebywały pod każdym względem spacer oprócz długości (jest zdecydowanie za krótki) maksymalnie zaspakaja moje potrzeby w każdym innym wymiarze. Co ja tu wszystko znajduję: dzikie, porośnięte kokosowymi palmami plaże, kamieniste clify, wcinające się głęboko w seledynową otchłań morza lub wyrastające wysoko pod nią, bezludne zatoki i plaże pełne ludzi, bo akurat odbywają się zawody windserfingowe, odkryte, pełne słońca drogi i zacienione gęstym lasem ścieżki. I jakby tego wszystkiego było mało to na deser podpływają najpierw pojedyncze egzemplarze, a potem całe ławice delfinów, przeskakujących przez białe grzywy błękitnych fal niczym puszczane, w chłopięcym wieku, płaskim kamieniem po wodzie kaczki. Eech ile to już razy chciało się z szeptem na ustach – chwilo trwaj, zatrzymać ją jak najdłużej i ile to już razy z rozczarowaniem stwierdzało się, że chwile nie trwają wiecznie, a jedynie tylko tyle ile trzeba by się nimi nacieszyć. Nacieszam się ile mogę, wracam na plażę do Witka i pokazując mu zdjęcia i opowiadając o wspaniałych widokach przedłużam jeszcze ciut ciut już uciekający czas. Za chwilę wsiadamy do samochodu, robimy obrót o 180 stopni, wybieramy w nawigacji Sydney i zarządzamy powrót. Niewątpliwie i w drodze powrotnej natkniemy się ponownie na chwile, które będziemy chcieli zatrzymać jak najdłużej, ale o tym już pewnie w następnych relacjach.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł