Ktoś mógłby spytać – dlaczego w poprzednim artykule obok Pao de Acucer i Corcovado w zestawie obowiązkowym nie umieściłem sławnej plaży Copacabany? Oczywiście nie dlatego, że uważam, iż Copacabana nie jest warta (aczkolwiek góry w moim mniemaniu zawsze będą ciekawsze niż plaże) całodniowego na niej pobytu. Po prostu obowiązek kojarzy mi się mimo wszystko z jakimś trudem, wysiłkiem czy nawet przymusem. By spełnić obowiązek trzeba coś zrobić, a może nawet się zmęczyć. Na Copacabanę natomiast wchodzi się z każdego miejsca o każdej porze dnia i nocy bez żadnego trudu. To tak pół żartem, pół serio, a na poważnie, to od czasu, gdy zmieniłem hostel z Banana w centrum, na Lagarto w Ipanemie to mieszkam praktycznie na/przy plaży i jakoś nie czuję by przebywanie na niej było wielkim wyzwaniem. Ot po prostu wychodzę sobie co rano, czasami na wschód słońca, czasami trochę później, kładę się na jeszcze niezbyt ciepłym piasku, słucham uderzających o brzeg fal i tyle.

Dwie leżące obok siebie plaże: Copacabana i Ipanema rywalizują między sobą o prawo bycia tą najpiękniejszą. Copacabana bez wątpienia jest tą bardziej znaną, ale czy równocześnie ładniejszą? Mam co do tego poważne wątpliwości. By porównać je równocześnie, któregoś dnia biorę ze sobą aparat fotograficzny i udaję się na długi spacer w poszukiwaniu różnic i podobieństw obu znakomitości. Niezbyt długą, niezbyt zaludnioną Ipanemą, po zaledwie godzinnym spacerze, dochodzę do wystającego z morza punktu zwanego Pedra do Arpoador. To takie miejsce, które oprócz tego, że oddziela od siebie obie rywalizujące „panie”, to na dodatek jest fantastyczną platformą widokową. Entuzjastów niecodziennej fotografii, takich jak ja, jest tu bez liku. Strzelam jak z ckm-u serię zdjęć, po czym siadłszy na jednym z wielu wystających z wody kamieni, zapisuję w pamięci to co przed chwilą uwieczniłem na karcie SD. Schodkami przez Parque Garotade schodzę na o wiele dłuższą, szerszą i bardziej zaludnioną Copacabanę. Na jej przejście, hen prawie pod Pao de Acucer i z powrotem, potrzebuję prawie czterech godzin. No tak tak, robię sobie rzecz jasna przerwy, bo przecież nie da się obojętnie minąć roześmianego nosiciela caipirinhi, nie spojrzeć na ciemnoskóre zawodniczki piłki plażowej, czy nie zanurzyć się w słonej wodzie Atlantyku. Po powrocie na spokojniejszą i chyba bardziej malowniczą Ipanamę, rozkładam się na gorącym już o tej porze piachu, wlepiam wzrok w dwie wynurzające się ponad taflę lazurowej wody skały i jestem już 100% pewien – Ipanema jest ładniejsza.

 

Miło byłoby, parę ostatnich dni w Brazylii spędzić leniuchując cały czas na plaży. Jednak jakaś choroba, na którą zapadłem pewnie we wczesnym dzieciństwie, a która wydaje się być przewlekła i nie uleczalna, nie pozwala mi zbyt długo się wylegiwać. Gdy po dwóch dniach spędzonych w piaszczystym dołku ciało nabrało hebanowego koloru, a umysł z nudów nauczył się na pamięć „Zaczarowanej dorożki” Gałczyńskiego – „…zapytajcie Artura, daję słowo nie kłamię…”postanowiłem wstać i jeszcze coś zrobić. Tylko co? Rzut oka na mapę i już wiem. Niedaleko jest jest PN Tijuca, z niewysokimi, aczkolwiek jak jest napisane w przewodniku malowniczymi górkami. W sam raz- myślę sobie, na spacerek między jednym, a drugim plażowaniem. Następnego dnia, jak zwykle po śniadaniu wychodzę z hostelu lecz tym razem nie skręcam w lewo na plażę, a w prawo w kierunku stacji metra. Pół godziny i ląduję w dzielnicy Rio Tijuca, skąd autobusem, mocno pod górę podjeżdżam do bramy wejściowej do parku o tej samej nazwie. Wchodząc, nie wiedziałem, że spędzę tu cały Boży dzień. Co za dzień. Same piękności. Wszystko co tak pokochałem w Ameryce Południowej mam tu w pigułce: cudne wodospady, wąskie ścieżki przez palmowe gąszcze, skaliste wzniesienia, dziwne zwierzaki skaczące po drzewach lub szukające smakołyków w koszach na śmieci, no i przede wszystkim przepiękne widoki z każdej zdobytej nie bez trudu górki. Wspaniałe podsumowanie 4 lat spędzonych na amerykańskim kontynencie. Szkoda, że już za chwilę odlecą stąd o ile nie na zawsze to na pewno na bardzo długo. Z drugiej strony fajnie, że coś się kończy, bo jest to z pewnością zapowiedź, że coś się zaczyna. Myśl, że to co czeka mnie niedługo na nowym kontynencie będzie równie cudne, jak to co zostawiam tu, pozwala mi przyspieszyć kroku, zejść z Tijuco, wrócić do hostelu, spakować plecak, wsiąść do samolotu i wprawdzie z pewną nostalgią, ale bez żalu spojrzeć za siebie i wzbić się w przestworza.

 

 

Poprzedni Artykuł