Podobnie jak w czasach PRL-u każdy szanujący się klient w szanującej się restauracji (to taka, która wg Barei biła się o „Złotą Patelnię) musiał zamówić zestaw obowiązkowy, składający się z kawy i W-Zetki, tak każdy szanujący się turysta w Rio de Janeiro musi obowiązkowo zaliczyć zestaw składający się z dwóch wycieczek: na Corcovado z obeliskiem Jezusa Chrystusa i na Pao de Acucer w zatoce Guanabara. Nie wiem o co włodarze miasta się biją, ale sądząc po zdjęciach i reklamach, wypad na „Chrystusa” i Cukrową Głowę jest bez wątpienia obowiązkiem i dzisiaj postanawiam ten obowiązek wypełnić.
Zaczynam od kawy czyli od Corcovado. Dlaczego? Może dlatego, że wychodząc z hostelu w Ipanemie z daleka dostrzegam postać Chrystusa z rozłożonymi rękami? I to właśnie dlatego w jego kierunku stawiam pierwsze kroki? Do dzielnicy Cosme Velho, z której odjeżdża kolejka na leżący 704 m n.p.m. szczyt Corcovado mam około 10 km. Takie odległości zwykłem pokonywać pieszo więc bez oglądania się na miejską komunikację, sprawdziwszy tylko na Googlu drogę, ruszam w kierunku jeziora Rodrigo de Freitas. Obchodząc jezioro jego lewą stroną, przecinając na ukos miejski park, po raz któryś błogosławię myśl, która kazała mi zrezygnować z metra i iść pieszo. Tak tak – ktoś pewnie powie, jak to? – przecież nie raz wspominałem, że nie lubię spacerów po mieście, a tutaj tryskam radością i och i ach. To prawda – nie lubię miast, ale Rio zdaje się odbiegać od typowych miejskich aglomeracji. Jezioro, park, wysokie góry i pięknie wkomponowane w to osiedla sprawiają, że czuję się doskonale. Na tyle doskonale, że troszeczkę zmieniam plan i zamiast kolejką postanawiam na Corcovado wejść pieszo. Właśnie się dowiedziałem, że ścieżka prowadząca na szczyt góry rozpoczyna się w parku Lage. Znalezienie wejścia do parku Lage zajmuje mi trochę czasu, bo wszyscy których pytam o drogę … do Chrystusa (!) wskazują na przystanek autobusowy, nie bardzo rozumiejąc, że żeby do Niego dojść trzeba się trochę natrudzić. W końcu docieram do Parku. Zanim znajdę poszukiwaną ścieżkę i tu muszę się nieco namęczyć. Jej początek ukryty jest dosyć daleko od głównego wejścia. To nic. Park ze swym drzewostanem, biegającymi małpkami i pałacowymi zabudowaniami sprzed ponad 100 lat warty jest tego by stracić w nim nieco czasu, a “obowiązkowa kawa”, czyli wejście na szczyt Corcovado, nabiera tym samym smaku kawy ze śmietanką. Powłóczyłem się po parku, odnalazłem początek drogi na szczyt, lecz tu niestety czeka na mnie niemiła niespodzianka. Pan strażnik, w zielonym uniformie, mówiąc coś do mnie po portugalsku czyli w języku którego nie znam, używa często słowa na literę N. Pewnie czegoś mi zabrania, bo w większości języków, na “N” zaczyna się “Nie”, “No”, “Nein” itd. Tylko po czesku i po śląsku “No” znaczy “Tak”, a że umundurowany pan na przeciwko ani na Czecha, ani na Ślązaka nie wygląda, zatem nie pytając o szczegóły zawracam. Przy wyjściu z parku dowiaduję się, że droga na górę, z powodu obsunięć, nie nadaje się na wędrówkę i jest zamknięta. Znaczy się po portugalsku – Nao posso ir. Szkoda. W takim razie, jako, że w parku Lage, straciłem trochę czasu, dalszą część drogi do Cosme Velho przemierzam autobusem. Kupiwszy nietani bilet na kolejkę szynową za 20 minut melduję się na szczycie Corovado, u podnóża 38 metrowej statuy Jezusa Chrystusa, czuwającego z rozłożonymi rękami nad dobrobytem mieszkańców Rio de Janeiro, do których od paru dni i ja się zaliczam. Prędziutko obchodzę najsławniejszy pomnik Brazylii dookoła by znaleźć najlepsze miejsce do przyjrzenia się leżącemu w dole miastu, gdy w oko wpadają mi rozłożone na ziemi dywaniki. Wydawać by się mogło, że rozłożone je po to, by przyjeżdżający tu mieszkańcy całego świata mogli na kolanach lub co gorliwsi leżąc krzyżem, podziękować Panu za … za wszystko. Jednak tak nie jest. Ktoś pewnie zauważył, że sporo ludzi kładzie się na ziemi z aparatem, by z tej pozycji łatwiej złapać w obiektyw całą postać Chrystusa i osobę, którą koniecznie chce się z nim sfotografować. A skoro tak, to żeby było czyściej i wygodniej, ten sam ktoś rozłożył dywaniki i jest fajnie. Nic, tylko ten co patrzy tu na nas z góry natchnął go tak wspaniałą ideą. No bo któż inny?
Po rozwiązaniu zagadki tajemniczych dywaników, mogę w spokoju oddać się podziwianiu „niebiańsko pięknych” widoków. Dopiero tu w całej krasie widać piękny miraż natury z cywilizacją, czyli to co tak bardzo urzekło mnie w tym jedynym niepowtarzalnym mieście.
Z 700 metrowego Corcovado zjeżdżam szynową kolejką z powrotem do stacji w Cosmo Vehlo. Do następnej obowiązkowej atrakcji czyli Głowy Cukru – Pao de Acucer (394 m n.p.m.) pewnie tak samo słodkiej jak W-Ztka w obowiązkowym zestawie Barei, mam niedaleko. Mimo wszystko muszę się spieszyć. Chcę dotrzeć tam na zachód słońca, a że jest już dobrze po czwartej to czasu mam niewiele. Jak zwykle, by lepiej poznać miasto, rezygnuję z autobusu i szybkim krokiem, przemierzając dwie dzielnice: Flamengo i Botafogo, posilając się sokiem ze świeżych pomarańczy, w godzinę i parę minut jestem przy kasach biletowych kolejki linowej na najbardziej charakterystyczną górę Rio de Janeiro. Do zachodu słońca jest jeszcze sporo czasu. Ludzi przed kasami nie ma zbyt wielu, a nawet gdyby byli, to ogromne, mieszczące kilkadziesiąt osób wagoniki prędko by się z tym uporały. Na sam szczyt jedzie się dwoma etapami. Na pierwszym przystanku warto przejść się rozłożystymi tarasami widokowymi, z których widok pewnie nie jest tak fascynujący, jak z samej góry, ale za to widać wszystko dokładniej i ostrzej. No a na szczycie!!! Co tu dużo mówić – brak słów. Stąd dopiero jak na dłoni widać wszystkie dzielnice miasta, wspaniale wkomponowane w ogromne dziury między skalistymi górami. Stąd podziwiać można piękno długich piaszczystych plaż z Copacabaną na czele. Stąd najwspanialej prezentuje się szczyt Corcovado z ogromnym posągiem Chrystusa. To tu najdogłębniej, w pełni tego słowa znaczeniu, poczuć można piękno Rio de Janeiro.
A gdy zaczyna się ściemniać i niebo nad miastem przybiera różowo-pomarańczowo-czerwony wystrój wtedy skała Pao de Acucer zasługuje na szczególną uwagę. Pewnie niewiele jest takich miejsc na świecie, gdzie zachody słońca można kontemplować w taki sposób, a słowa Agnieszki Osieckiej “...bo to życie zachodu jest warte” nabierają podwójnego znaczenia. Naprawde jest warte….