Mimo, iż przez szyby autobusu widziałem tak charakterystyczny dla tego miasta kształt skalistej góry zwanej Głową Cukrową, a teraz stoję na środku dworca pod wielkim napisem Rio de Janeiro, to i tak nie bardzo wierzę, że tu dotarłem. Nie wierzę chyba dlatego, że nie chcę wierzyć. O ile faktycznie jestem już w tym najbardziej znanym brazylijskim mieście to oznacza to nic innego, jak tylko to, że za parę dni moja podróż po Ameryce Południowej, ba po obu Amerykach, dobiegnie końca. Stąd za parę dni odlecę do Europy, by po krótkiej przerwie znowu się wzbić w przestworza i odlecieć w zupełnie inną część świata. Jaką? Gdzie? Kiedy? Tego jeszcze nie wiem i póki co wiedzieć nie chcę. Z nostalgicznej zadumy wyrywa mnie prozaiczna rzeczywistość. Muszę znaleźć jakąś możliwość dostania się do centrum, do hostelu Bananas. To niedaleko. Mimo wszystko z plecakiem nie chce mi się chodzić, a za taksówkę nie chce mi się płacić. Szukam. Jest informacja. W Rio podobnie jak ongiś w Buenos Aires, a i w innych miastach się zdarzało, można wykupić plastikową kartę, którą doładowuje się w automatach, a która służy do płacenia za wszystkie środki komunikacji publicznej w całym mieście, z metrem i tramwajem włącznie. OK – kartę za 7 reali (w przybliżeniu 2 euro) plus doładowanie za 10 mam i już stoję na przystanku LTV (linia tramwajowa) skąd za chwilę odjadę w kierunku centro. Stamtąd podobno będzie tylko parę kroków do hostelu.
Hostel tym razem tragedia. W małych, brudnych pokojach, wciśnięto już nie dwu, a trzypiętrowa metalowe łóżka. Kanapy, w pomieszczeniu, które po południu służy jako świetlica, a do południa jako jadalnia, są tak brudne, że trudno na nich usiąść, a co dopiero się położyć. Nic to – powtarzam w głowie za pułkownikiem Wołodyjowskim, któren to nie z takich tarapatów bez szwanku zwykł uchodzić, zostawiam plecak przy przydzielonym mi łóżku i wychodzę na spacer. Może jeszcze przed zmrokiem uda mi się coś zwiedzić. O złych warunkach w hostelu w ogóle nie myślę, bo przecież wziąłem go tylko na jedną noc z powodu bliskości centrum, a jutro przenoszę się bliżej plaży, do znacznie lepszego, sprawdzonego na Buzios – Lagarto. Moje myśli zajęte są czymś znacznie w tej chwili ważniejszym. Ulica przed hostelem, jak to każda ulica, przed każdym domem, prowadzi w lewo albo w prawo. Normalnie w takich sytuacjach nie mam problemu i idę w lewo albo w prawo. Tym razem jest jednak coś co mnie zastanawia. W prawo droga prowadzi lekko w dół do centrum Lapo, przez które przed chwilą szedłem z plecakiem, nie przyglądawszy się zbytnio otoczeniu – aczkolwiek w pamięci zanotowałem parę miejsc, które wydawały się nader ciekawe, warte bliższego przyjrzenia. W lewo, droga kończy się stromymi schodami, Bóg raczy wiedzieć dokąd prowadzącymi. Kolano w dalszym ciągu nie jest w 100 procentowej formie. Zmęczenie podróżą z Buzios też daje o sobie znać. Pójdę więc chyba w dół do miasta. No ale do miasta??? Wszyscy, którzy czytają mnie od jakiegoś czasu, wiedzą co sądzę o spacerach po mieście. No to co? Do góry po schodach? Ale dokąd??? Długo się nie zastanawiam. Wychodzi na to, że lepiej do nie wiadomo gdzie i pod górę, niż do miasta i w dół. Idę mozolnie schód za schodem, a tych schodów jest … za drugim łukiem kiedy to po raz drugi myślałem, że już się skończą, a się nie skończyły, przestałem liczyć. Mnóstwo. 100? 200? –Nie wiem. Chyba znacznie więcej.
Mniej więcej tyle samo ile razy pisałem, że nie lubię zwiedzać miast, pisałem też, że jeżeli w okolicy jest jakaś górka to należy na nią wejść. Od zarania dziejów wydaje się być to najskuteczniejszą, aczkolwiek nie najłatwiejszą formą poszerzania horyzontów – haha, to tak dla żartu. Na serio natomiast, widoki jakie roztaczają się z każdego wzniesienia warte są każdego wysiłku. Tym razem też tak jest i jeszcze bardziej. Bardziej? Zaraz wytłumaczę dlaczego „bardziej”. Na razie, dotarłszy do w miarę prostej drogi, przyglądam się przez szpary między zabudowanymi dość chaotycznie domami, wspaniałej zatoce Guanabara i wystającej z niej Cukrowej Głowie. Zatoka Guanabara to ta zatoka, którą Gasper de Lemos (portugalski żeglarz), dopłynąwszy tu 1 stycznia 1502 roku, pomylił z ujściem jakiejś wielkiej nieznanej rzeki. Od daty dotarcia nazwał tę “rzeką, której nie ma” Styczniową, czyli Rio de Janeiro i tak zamiast rzeki powstało miasto o nazwie Styczniowa Rzeka. Natomiast Cukrowa Głowa, Pao de Acucer, to obok plaży Copacabyny i szczytu Corcovado z kilkunastometrowym posągiem Chrystusa, niewątpliwie najbardziej rozpoznawalny symbol miasta, o którym jeszcze wspomnę. Mam nadzieję, że uda mi się wszystko to zobaczyć z bliska i pięknie opisać w następnym artykule. Tymczasem spacerując dalej i dalej, już nie tak ostro jak po schodach, ale ciągle w górę, trafiam do czegoś być może fantastyczniejszego, niż te wymienione przed chwilą sławetności. Jestem w ruinach jakiejś starej willi, z której mam otwarty, cudowny wręcz, widok na całą widzianą poprzednio tylko przez szpary, zatokę. Ale to jeszcze nic. W piwnicach willi prezentowana jest wystawa sztuki ludowej w połączeniu ze współczesną. Do tego na podwórzu za willą od strony tarasu widokowego, lokalny zespół daje koncert muzyki latyno- soulowo-rockowej i w ogóle wokół panuje niewyobrażalna wręcz atmosfera. Wspaniały widok, fantastyczny koncert, tańczący, kolorowi “kariokas” i gdzieś z boku tego wszystkiego ja. Po prostu szał. Teraz już wiadomo dlaczego – bardziej? I niech mi jeszcze ktoś powie, że nie warto schodami pod górę (?!) 😉
Trochę się zasiedziałem tu na górze. Ciemność już dawno okryła zatokę, a dające niewiele światła przydrożne latarnie słabo oświetlają drogę do domu. Nie wracam tymi samymi schodami, którymi tu przybyłem. Znalazłem inne. Kolorowe. Całą ulicę, łącznie ze schodami, wyłożono (jak się zdążyłem już dowiedzieć z okazji zeszłorocznych olimpijskich igrzysk), kolorowymi płytkami z symbolami wszystkich uczestniczących w olimpiadzie państw. Dzisiaj schody stanowią, sądząc po ilości pstrykanych dookoła zdjęć, niezła atrakcję dla turystów, a dla – o tej porze dobrze już pijanej, tubylczej młodzieży, miejsce do okazywania sobie niewybrednych zalotów. Szybko schodzę. Szukam najkrótszej drogi do hostelu, bo godzina i przemieszczający się coraz gromadniej od knajpy do knajpy, od dyskoteki do dyskoteki, ziejący ponad miarę spożytym alkoholem tłum, nie zachęca do dalszego zwiedzania, przynajmniej tej części miasta.
Nazajutrz kontynuuję czego wczoraj nie skończyłem. Dzisiaj jednak robię to bardziej fachowo. Po dokładnym sprawdzeniu mapy, orientuję się, że mieszkam na granicy kilku dzielnic: Glorii, Lapo, Santa Teresa i Centrum i wszędzie mam blisko. Wyznaczam marszrutę wzdłuż wyznaczonych atrakcji i skoro świt, a nawet (z powodu niemożności spania w strasznie kiepskich warunkach) parę minut wcześniej wyruszam w trasę. Chcąc nie chcąc, muszę przejść przez Lapo, które pospiesznie opuszczałem w nocy, a leżący bez ducha na kolorowych schodach wczorajsi bohaterowie, dobitnie obrazują dlaczego. Jedynie nisko wiszące poranne słońce, odbijając się od żółtych ścian klasztoru Santa Teresa, kolorowych murali i białych łuków akweduktu Lapo, doprowadzającego od 1750 roku do końca XIX wieku wodę do centrum miasta, nadaje temu miejscu niejakiego kolorytu. Z całą pewnością Lapo nie należy zwiedzać ani wieczorem, ani rano.
Trzy przecznice dalej świat diametralnie zmienia oblicze. Park od zeszłego roku zwany Olimpijskim, gości już zupełnie innych ludzi. Tu się biega, tu się spaceruje, tu się świętuje zdane egzaminy, tu się żyje pełnymi płucami. Park i należący do niego port jachtowy Marina de Gloria okrążam sporym łukiem, by wyjść drugą stroną do samego centrum. Niedzielny bardzooooo wczesny poranek, to w odróżnieniu od zwiedzania Lapo dobry czas na zwiedzanie Centrum. Pewnie za chwilę, będzie tu bardzo gwarno i tłoczno, a póki co jestem pomiędzy wysokimi, szklanymi domami prawie sam. Przynajmniej tyle dobrze. Zatłoczone ulice to jedna z przyczyn, z powodu której nie lubię krążyć ulicami dużych miast, nie mówiąc o megametropoliach, do których Rio de Janeiro z 12 milionami mieszkańców na pewno należy. No to chodźmy, zanurzmy się między strzeliste drapacze chmur w poszukiwaniu jakiś perełek.
Parę kroków i napotykam pierwszą. Budynek z napisem Teatr Miejski to jak twierdzą znawcy najpiękniejszy budynek nie tylko w Rio ale i w całej Brazylii. Nic dziwnego skoro projektując go na początku XX wieku wzorowano się na teatrze paryskim, a Paryż…wiadomo zawsze był (niestety już nie jest) wzorem dobrego smaku i elegancji. Obchodzę teatr dookoła, nie omieszkując uwiecznić jego piękna na mojej fotograficznej karcie pamięci i ruszam dalej. Dalej, mijam kilka mniej i bardziej ładnych kościołów, dziwnie prezentujących się na tle szklanych wieżowców. Wchodzę do XVIII wiecznego klasztoru, fotografuję kilkanaście monumentów z brazylijskimi bohaterami narodowymi na cokołach i w końcu dochodzę do następnej perełki, jednego z najważniejszych historycznie kościołów Brazylii „Igreja de Nossa Senhora do Monte do Carmo”. Ta dawna katedra pamięta czasy początku XVI wieku, kiedy wznieśli ją przybyli do Rio bracia Zakonu Karmelitów. Od 1808 roku, tzn. od momentu, gdy uciekający przed Napoleonem król Portugalii Jerzy VI schronił się w zakonie Karmelitów, kościół stał się „nadworną” świątynią, a wkrótce potem uzyskał status miejskiej katedry. Od tego czasu to tu odbywały się wszystkie najważniejsze wydarzenia z życia kolejnych brazylijskich cesarzy – śluby oraz koronacje. W tym te dwie najważniejsze – koronacje cesarzy Pedra I i Pedra II, ponoć jedyne dwie chrześcijańskie koronacje w całej historii Ameryki Południowej.
Niestety w roku 1976 katedra Igreja de Nossa Senhora do Monte do Carmo utraciła rolę katedry miejskiej na rzecz właśnie wybudowanej Katedry Metropolitarnej – Catedrale Metropolitana. Do tej budowli, której w żaden sposób nazwać mi perełką, dochodzę na sam koniec całodziennego zwiedzania centrum Rio de Janeiro. Zza murów katedry wyłaniają się białe łuki akweduktu Lapo, a to znak że zatoczywszy ogromne koło wróciłem do punktu wyjścia. Niestety widok nowej katedry zaburza moje pozytywne dotąd wrażenie o zabudowie miasta. Jak można było zaprojektować, wydać zezwolenie i wybudować coś tak masakrycznego? Jeżeli nawet, a podobno tak było, architekci wzorowali się na piramidach Mayów, to w ogóle im nie wyszło. Ten betonowy namiot podobny jest zupełnie do niczego i tylko szkoda, że stojący przed głównym wejściem, uśmiechnięty Jan Paweł II, nie może nic przeciwko temu zrobić. A skoro on nie może to ja tym bardziej. Po krótkim rzuceniu okiem do środka, wracam do hostelu, biorę plecak i metrem udaję się w kierunku Ipanemy, gdzie spędzę parę następnych dni.