Już za chwilę będę nad Atlantykiem. Nad Atlantykiem, z którym pożegnałem się trzy i pół roku temu w południowej Argentynie. Od tamtego czasu przemierzając obie Ameryki jedynie od czasu do czasu mogłem zanurzyć się w Pacyfiku i dopiero teraz wracam skąd wyszedłem. Ciekawy jestem tego spotkania.

Z powodu długiego oczekiwania w Belo Horizonte na kolejny autobus, w Vitorii zjawiam się dopiero późnym wieczorem (22 minęła już jakiś czas temu) i automatycznie staję przed dwoma problemami. Problem numer jeden – o tej porze nie kursują już autobusy w moim kierunku. Co z tego, że po długim poszukiwaniu noclegu w Brasili wyciągnąłem wnioski i zarezerwowałem sobie w Vitorii hostel z dwudniowym wyprzedzeniem, jak nie sprawdziłem na mapie jak daleko jest on od dworca. Wybrałem tani hostel blisko plaży i teraz nijak mi się do niego dostać. Problem numer dwa – jak podają przewodniki Vitoria to jedno z najniebezpieczniejszych miast Brazylii (średnia liczba morderstw i napadów przewyższa te z Sao Paulo czy Rio de Janeiro) więc lepiej pewnie o tej porze nie włóczyć się samemu, tym bardziej, że nawet nie wiem, w którym kierunku. Nie pozostaje nic innego jak zdać się na niezawodną w takich sytuacjach taksówkę, która automatycznie winduje niebotycznie cenę taniego hostelu. Trudno!!!. Już w taksówce notuję w pamięci trzecią nauczkę. Rezerwując hostel należy znaleźć taki, który leży blisko dworca. Nawet jeżeli chcemy zostać gdzieś dłużej to na następne dni możemy zarezerwować sobie hostel przy plaży lub w dowolnym miejscu. Następnego dnia na pewno się do niego dostaniemy publiczną komunikacją.

Mój hostel „Onca da Praia” nie jest z pewnością najładniejszym hostelem jaki widziałem, ale za to: a) leży blisko oceanu, b) jest tani i c) co może najważniejsze – zastaję w nim nad wyraz miłą obsługę i bardzo sympatycznych lokatorów. Zatem po początkowych emocjach wszystko wyjaśnia się na plus i dalej też jest już tylko dobrze. Wprawdzie nazajutrz niebo zasłania się stosunkowo grubymi chmurami,  z których nawet od czasu do czasu spadnie trochę deszczu, ale dla mnie to przecież jak znalazł. Każde nowe miejsce zwykłem najpierw poznawać długim spacerem po wszystkich zakamarkach, a dopiero później decydować czy zostaję czy też od razu jadę dalej. Tym razem jest podobnie. Zaraz po śniadaniu ruszam w trasę, a nie ma nic gorszego jak poznawać miasto w żarze prażącego słońca. Tak więc krople tropikalnego deszczu są zbawienne. Od jutra i tak ma być znowu upał więc wszystko się dobrze składa.

Przed wyjściem w miasto zasięgam języka. O dziwo gospodarze nie zachwalają swojego, a polecają cudze- jedź – mówią do Buzios. To po drodze do Rio, więc nic nie stracisz, a miejsce o wiele ciekawsze i ładniejsze niż tu. Skoro tak to tak. Może zmienię plany. Póki co zwiedzam niezbyt urokliwe, ale niewątpliwie ciekawe centrum Vitorii, założonej przez Portugalczyków w 1551 roku i rozrosłej do dnia dzisiejszego do ponad 320.000 mieszkańców. Potem spacerem przez port zbliżam się ku wybrzeżom Atlantyku i z każdym krokiem robi się ładniej. Wieżowce zasłaniają chylące się ku upadkowi nieliczne już w tym rejonie, ceglane rudery. Strzeliste aluminiowo-szklane hotele sprawiają wrażenie, że jest się gdzieś na Florydzie lub tym podobnym zakątku świata. Jakby nie było Vitoria mimo niechlubnych statystyk kryminalnych plasuje się na czwartym miejscu w Brazylii jeżeli chodzi o dobrobyt i stopę życiową. Im bliżej nadbrzeża tym bardziej to widać. Przy samym oceanie jest już po prostu super. Kilkukilometrowe, długie nabrzeże przeplatane jest parkami, plażami i jachtowymi portami. Do tego wszystkiego od głównej promenady co rusz krótszym lub dłuższym mostem można przejść na jedną z licznie rozsianych  mniejszych i większych kolorowych wysepek, oplecionych wodami rzek właśnie tu wpadających do Atlantyku. Najdłuższy z takich mostów to czteropasmowy kilkukilometrowy Ponte Deputado Darcy Castello de Mendonca, a najkrótszy to parometrowa drewniana kładka. Wszystkich wysp i wysepek nie jestem w stanie spenetrować, ale na kilku i owszem pozostawiam ślad mojego buta. Wieczorem ląduję z powrotem w „Onca da Praia” i jako, że faktycznie Vitoria mimo swych niewątpliwych uroków aż tak bardzo mnie nie zachwyca, zmieniam plany i rezerwuję na pojutrze miejsce w hostelu w Buzios. Na pojutrze, bo od jutra znowu zapowiadają słońce więc jeszcze jeden dzień tu poodpoczywam. Aż tak ponownie do autobusu mi się nie spieszy. Jutro tylko plaża, kąpiel i zimne piwo.

 

Jestem w Buzios, w miejscu, które do czasu odkrycia przez Brigitte Bardot w roku 1964 było uśpioną, cichą, spokojną, nieznaną nikomu rybacką wioską, a dzisiaj jest tętniącym życiem najsławniejszym brazylijskim kurortem zwanym „Perle der Costa do Sol” (Perłą słonecznego wybrzeża). Jak podają kroniki, po niewątpliwym skarbie natury, jakim są na południu kraju wodospady Iquazu i po takich metropoliach jak Rio dde Janeiro, Sao Paulo czy Salvador, Buzios jest najliczniej odwiedzanym przez turystów miejscem w Brazylii. Podobno obok wspomnianej już Brigitte Bardot chętnie wpadają tu na wypoczynek takie osobistości z pierwszych stron gazet jak: Bill Gates, Mick Jagger czy Mette-Marin no i oczywiście ja – bo od paru minut stojąc na przystanku autobusowym z plecakiem też tu jestem. Czy to faktycznie taka perła Atlantyku? Czy faktycznie miało sens zbaczać 40 km od głównej drogi do Rio de Janeiro, leżącego 160 km dalej na zachód? Jeszcze nie wiem. Zaraz się o tym przekonam naocznie, a tymczasem ulokuję się w zarezerwowanym przedwczoraj hostelu Lagarto (jaszczurka). Hostel robi doskonałe wrażenie. Mały, położony niedaleko centrum, a zarazem w pobliżu plaż Orla i Bardot, z niewielkim basenem, dobrze zaopatrzonym barkiem, przestrzenną kuchnią, czystymi pokojami i to wszystko za cenę nie przekraczającą połowy mojego dziennego budżetu na pewno jest dobrym siedliskiem na kilkudniowy pobyt. O ile sam półwysep też jest taki, jak o nim mówią to coś mi się wydaje, że zarzucę tu kotwicę na dłużej.

Jeszcze przed zameldowaniem (doba hotelowa zaczyna się od 13), zostawiwszy w hostelu tylko plecak, wyruszam w tzw. teren sprawdzić jak przeczytane opowieści mają się do rzeczywistości. Jestem pod wrażeniem. Każdy krok wąskimi, pełnymi kafejek i małych sklepików, uliczkami niewielkiego miasteczka, spacer po szerokiej promenadzie, ozdobionej pomnikami nie tylko Bardotki czy rybaków wyciągających sieci z wody, spojrzenia na otaczające zatokę wysokie klify, porośnięte kwitnącymi o tej porze kaktusami, powodują, że czuję jak zarzucona kotwica opuszcza się coraz niżej i pod wieczór wpatrując się w czerwony, połyskujący na spokojnej tafli morza, pośród zacumowanych jachtów, blask zachodzącego słońca, jestem już pewny, że niełatwo będzie ją wyciągnąć by stąd wyjechać.

Jeżeli dodam, że piaszczystych zatok, czasem pełnych opalających się turystów (to te łatwo dostępne niedaleko drogi), a czasem pustych lub prawie pustych (to te ukryte w zakamarkach trudno dostępnych skalistych wzniesień) jest tu dokładnie 23 i do wszystkich chcę dojść. Jeżeli dodam, że na okalające miasto góry, z których podziwiać można nieziemskie widoki, prowadzą fantastyczne ścieżki i przynajmniej paroma z nich chciałbym powędrować to jest już wiadomo, że muszę tu spędzić parę dni.

Spędzam je dokładnie tak jak sobie wymarzyłem. Jest wylegiwanie się na plaży, są kąpiele w krystalicznie czystym, ale niezbyt ciepłym Atlantyku, są wędrówki po skalnych górkach czyli wszystko tak jak lubię.

Każdemu kto jeszcze nie wie gdzie spędzić następny urlop, obojętnie czy aktywny z plecakiem czy all inclusive w cztero- lub pięciogwiazdkowym hotelu, serdecznie polecam Buzios w Brazylii. Tu każdy znajdzie coś dla siebie. A propos kilku-gwiazdkowych hoteli. Jest ich tu sporo, bo i turystów z grubym portfelem nie brak, ale nie rzucają się one w oczy i nie przestraszą nikogo swoją ingerencją w naturę. Na całym półwyspie panuje bardzo rygorystyczne prawo zabudowy i nie ma mowy by gdzieś powstał jakiś ogromny kloc, psujący naturalny krajobraz byłej rybackiej wioski. Nawet prywatnych domów nie można według tego samego prawa budować powyżej dwóch pięter. Doskonale tu widać, że jeżeli chce się połączyć interes, płynący z turystyki i dbałość o naturę to można. Brawo!

Kilka dni mija jak z przysłowiowego bicza strzelił, a tu w tak cudownych okolicznościach to chyba nawet szybciej i czas się znowu pakować. Pomny wyniesionych w ostatnich dniach nauk, rezerwuję miejsca na następnych kilka nocy w Rio de Janeiro. Pierwszą noc oczywiście w centrum w hostelu blisko dworca – pamiętamy dlaczego?  Następne już nieco dalej, ale za to w doskonałym hostelu – no jasne, że sieć Lagarto przypadła mi do gustu, i blisko plaży Ipanemy.

Acha…! Żadnej z wyżej wymienionych gwiazd, lubiących przebywać w Buzios nie spotkałem. Pewnie to i dobrze, bo natknąć się w wodzie na Jaggera lub na plaży na Gatesa pewnie nie byłoby niczym takim, ale zetknięcie się z ich gorylami mogłoby by być boleśniejsze od nadepnięcia gołą nogą na jeżowca lub otarcie się w wodzie o meduzę. Szczęściem wszystko to mnie ominęło 😉 i jedynie, śmiało mogę powtórzyć za Brigitte Bardot i jej brazylijskim przyjacielem Jacquesem Cousteau, że – „Buzios to prawdziwy raj”.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł