Budzik nastawiony na 5 rano nie zdążył wyrwać mnie ze snu. Jak zwykle wstaję kilkanaście minut przed nim. Wczesna pora nie jest podyktowana jakimś nadzwyczajnym pośpiechem – czasu mam sporo. Jednak po wczorajszym zwiedzeniu nie nadzwyczajnego Santarem, wzorując się na Senece, który pouczał, że „problem nie w tym, że mamy mało czasu tylko w tym, że za dużo go trwonimy” postanowiłem nie trwonić go tu zbytnio i możliwie szybko ruszyć dalej. Pierwszy autobus odjeżdżający w kierunku Atlantyku, z oddalonego o 200 m dworca, jest o szóstej. Mam zatem wystarczająco dużo czasu by ze stoickim spokojem wziąć zimny prysznic (w tanich hotelach ciepła woda jest rzadkością), spakować rozbebeszony wczoraj plecak, dojść do dworca i jeszcze przed wyjazdem wypić, podobną do wenezuelskiej kafetito negrito – małą, gorącą, bardzo słodką, mocną kawę, która i tutaj w porze wczesno-porannej serwowana z termosów jest prawie wszędzie.

Szczęściem autobusy w Brazylii standardem znacznie przewyższają nasze poczciwe europejskie toteż widmo 22-godzinnej jazdy aż tak bardzo nie przeraża. Wygodnie ulokowany przy oknie, z nogami wyciągniętymi na specjalnym podnóżku, ruszam do odległej o ponad 1000 km Maraby. Planowy przyjazd 4:30. Nawet trochę się cieszę na tak długą podróż. Przecież będziemy jechać niemal przez środek brazylijskiej dżungli, a to wydaje się nader ekscytujące. Wydaje się (!) Z nastaniem świtu z przerażeniem stwierdzam, że oprócz niesłychanie nudnych, zielonych ścian po obu stronach drogi nie ma absolutnie niczego na czym choć na trochę można by zawiesić wzrok. Czas zaczyna się dłużyć jak onegdaj, gdy jadąc przez Patagonię wydawało mi się, że nawet radiowa transmisja na żywo z szachowych mistrzostw świata jest bardziej porywająca niż krajobraz za oknem. Tu jest podobnie. Podobnie z tą różnicą, że komentator na dodatek wydaje się flegmatycznym facetem. Jedynie wygodny fotel, ciekawa książka czytana w podarowanym mi na ostatnie urodziny przez siostrę „kindlu” (dzięki siostra, bo nie wiem co teraz bym robił) i klimatyzacja (termometr pokazuje na zewnątrz temperaturę 43 stopnie) pozwalają w nienajgorszej kondycji dotrzeć do celu.

Maraba, spore, ponad 200.000 miasto położone u brzegów potężnej rzeki Tocantis i uchodzącej do niej znacznie mniejszej Itacaiúnas nie zasługuje na zaplanowany dłuższy postój. Wprawdzie dotarliśmy tu z 4 godzinnym opóźnieniem, więc po 26 miast planowanych 22 godzinach. Jednak moje dobre samopoczucie i brak zachęty ze strony nieciekawego miasta powodują, że decyduję się jechać dalej. Za niespełna 4 godziny (akurat tyle by zdążyć rozprostować nogi, coś zjeść i jeszcze raz spojrzeć na poszarzałą Marabę) mam następny  autobus do odległej o 300 km Araguainy. O 17-tej powinienem być na miejscu. W sam raz by tam rozejrzeć się za noclegiem i pomyśleć nad dalszym planem. Tym razem, za sprawą różnych niespodzianek droga już tak się nie dłuży. Po pierwsze kręcimy się wąskimi, utwardzonymi, ale nieaswaltowymi, pełnymi dziur drogami, co przyprawia o lekki zawrót głowy, po drugie, jako że dżungla robi się coraz rzadsza wjeżdżamy od czasu do czasu do małych, pokrytych czerwonym pyłem rozniecanym przez nieliczne samochody, wiosek, po trzecie przeprawiamy się przez rzekę prehistorycznym promem, nierokującym szans na dotarcie do drugiego brzegu, no i po czwarte, co najciekawsze, stajemy przed blokadą zbuntowanych tubylców, żądających od władz poprawy bytu. Tylko jak my mamy im w tym pomóc? My możemy jedynie żądać lub prosić by nas przepuścili na drugą stronę blokowanego drewnianego mostu. Nie puszczają. Nie puszczają pewnie nie pierwszy raz, bo jak widać obsługa linii Maraba – Araguaina jest na to przygotowana. Przesiadamy się z naszego autobusu do tego, który przyjechał z Araguainy i stoi za mostem, a pasażerowie tamtego przechodzą do naszego i w ten sposób po krótkiej przerwie każdy jedzie dalej w swoją stronę, tyle tylko, że zmienionym autobusem. Wszystko odbywa się mimo prażącego upału szybko i sprawnie i aż do czasu  podniesienia lamentu przez niską Indiankę z drugiego rzędu wydawałoby się, że nie stracimy wiele czasu. Zrozpaczona kobieta prosi kierowcę by zawrócił gdyż zostawiła w poprzednim autobusie torebkę z pieniędzmi i dokumentami. Kierowca bez namysłu zawraca i dodaje na niełatwej piaszczystej drodze gazu. Nikt z pasażerów nie oponuje, a gdy Indianka po przebiegnięciu tam i z powrotem blokowanego mostu (na szczęście autobus powiadomiony pewnie telefonicznie przez naszego kierowcę jeszcze nie odjechał) wraca z torebką zostaje powitana przez nas gromkimi brawami i najserdeczniejszymi uśmiechami. Zastanawiam się czy w Europie podróżujący liniowymi autobusami, wiecznie spieszący się ludzie też byliby na tyle wyrozumiali i uśmiechnięci??? Chcę wierzyć, że TAK.

Araguaina, mniejsza i równie mało interesująca jak Maraba, wita mnie późnym popołudniem. Już pierwszy rzut oka wystarcza by się zorientować, że i tu długo nie zabawię. Po pobieżnym zwiedzaniu okolicy bardziej dla rozruszania zdrętwiałych kości niż szansy na zobaczenie czegoś ciekawego, po doładowaniu kalorii w niezłym pobliskim barze i w końcu po szybkim spaniu w równie niezłym, tanim hotelu na przeciw dworca, ponownie siedzę w autobusie tym razem do stolicy Brasili. Coraz częstrze ludne wioski i miasteczka dobitnie świadczą, że brazylijska dżungla bezpowrotnie pozostaje za nami, a od czasu do czasu mijane posągi Chrystusa z rozpostartymi ramionami zwiastują rychłe przybycie nad Atlantyk i jego niewątpliwą perłę jaką jest Rio de Janeiro.

 

Zanim jednak dotrę do turystycznej stolicy wschodniego wybrzeża docieram do stolicy państwa, do Brasilii. Po Salvador da Bahia, które dzierżyło berło władzy wśród brazylijskich miast od 1549 roku i utraciło je w 1763 na rzecz Rio de Janeiro, Brasilia jest od roku 1987 trzecią stolicą Brazylii. Ponad 3.500.000 miasto również, przynajmniej na podstawie przewodników, nie zalicza się do turystycznie ciekawych miejsc. Coś mi się wydaje, że jest to takie miejsce, o którym się mówi, że warto w nim być tylko dlatego by się przekonać, że nie było warto. Nic w tym dziwnego skoro Brasilia, nowoczesna stolicy Brazylii, nazwana największą utopią architektoniczną XX wieku została zbudowana w cztery lata na suchym płaskowyżu porośniętym sawanną, oddalonym ponad 1000 km od Atlantyku. Brasilia jest największym miastem na świecie, które nie istniało na początku XX wieku. Cóż, ja –  jak już wielokrotnie wspominałem i tak nie jestem zwolennikiem zwiedzania miast, także nie przeraża mnie nadto właśnie przeczytana treść. Za pozostaniem dwa, trzy dni w Brasili, bardziej niż chęć jej poznania przemawia do mnie chęć odpoczynku.

Z dworca autobusowego, szybką kolejką podmiejską, łatwo docieram do miejsca, które zaznaczono jako centrum. Centrum jednak, cokolwiek by się pod tym słowem nie kryło, wyobrażałem sobie do tej pory zupełnie inaczej. Tutaj nie ma nic charakterystycznego dla takiej dzielnicy miasta. Brak rynku, brak handlowej ulicy, brak gmachów, które z daleka można by uznać za siedzibę władz miejskich, no i przede wszystkim brak hosteli. O! – jedynie jakiś biały punkt w oddali zdaje się przypominać wyglądem jakiś obiekt sakralny. Katedra czy co? Jutro od tej budowli zacznę spacer po mieście – postanawiam.  Póki co muszę znaleźć jakąś niedrogą noclegownię. W centrum na pewno nic takiego nie ma. Po raz kolejny z pomocą przychodzi niezawodny w takich sprawach przewodnik. Czerwonym autobusem linii W 6 Norte jadę kilka przystanków i tu powinno coś być. Powinno i jest. Tyle tylko, że wszystkie pełne i szans na choćby jedno łóżko nawet w rogu pod ścianą brak. Po z trudem znalezionym miejscu, w ciut droższym od hostelu hotelu, wyciągam kolejną przestrogę na przyszłość – miejsce w hostelu należy rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem! Och – z jakim zachwytem zrzucam z siebie przepocone, brudne ciuchy. Ach – z jaką uciechą chłodzę rozgrzane ciało chłodną wodą spod prysznica. Uch – z jaką rozkoszą padam na wielkie miękkie łóżko. To wszystko co pamiętam. Budzę się dopiero nazajutrz. Teraz czas na długi spacer, którego brakuje mi tak samo jak jedzenia i picia. Zakupy zrobię po powrocie postanawiam, a na obiad – a niech tam od czasu do czasu można zaszaleć, pójdę sobie do dobrej brazylijskiej restauracji. Wszystko idzie według planu. Długi, niezbyt ciekawy spacer prowadzi najpierw wzdłuż nowoczesnego uniwersytetu, potem ląduję nad jedną z zatok ogromnego sztucznego jeziora Paranoa, powstałego w czasie budowy miasta prawie 60 lat temu, by w końcu dojść do widzianej wczoraj katedry Matki Boskiej z Aparecidy, świętej patronki Brazylii. Moje przyzwyczajone do ogromnych XVII i XVIII wiecznych katedr oko, dziwi kształt współczesnego, przypominającego cierniową koronę Chrystusa lub ręce wyciągnięte ku niebu, kościoła. Z pewnością jest on potężnym świadectwem sztuki współczesnej i bez wątpienia będąc w Brasili należy poświęcić mu dostatecznie dużo czasu. Dokładnie tyle poświęcam. Bez pośpiechu zwiedzam katedrę najpierw od zewnątrz, przyglądając się stojącym przed wejściem ewangelistom i potem od środka, degustując wspaniały wystój okrągłego wnętrza. Po katedrze kieruję już nieco zmęczone nogi na wschód  w kierunku dzielnicy, pełniącej bodajże rolę wizytówki miasta. Tu mieszczą się: siedziba parlamentu, sąd najwyższy, ambasady, wszelakie ministerstwa, wszystkie w takich samych betonowo szklanych gmachach i inne budynki rządowe. Stoję w środku tego dokładnie zaplanowanego i zbudowanego dzieła na placu z pomnikiem prezydenta Kubitschka, któren to w roku 1955 podpisał akt założycielski miasta, dając tym samym zielone światło do budowy tego na co teraz patrzę. Tak tak nazwisko Juscelina Kubitschka faktycznie zdradza polskie korzenie 21 prezydenta Brazylii.

Na dzisiaj to tyle. Na jutro zostawiam wypad w drugim kierunku do telewizyjnej wieży z pewnie fantastycznym widokiem na całe miasto.

Wieczorem ruszam dalej na wschód. Przez zatłoczone, pełne slamsów i znanej z telewizyjnych reportaży, brazylijskiej biedy, Belo Horizonte (im dalej od dżungli tym różnice społeczne stają się widoczniejsze – slamsy wśród szklanych wieżowców 20% mieszkań bez kanalizacji i umierający z głodu ludzie między luksusowymi samochodami, to tu codzienny widok) docieram do Victorii u wybrzeży Atlantyku. Atlantyku, za którym już tak bardzo tęsknię.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł