Z powodu porannej awarii statku na środku Amazonki, do Santarem zamiast wczesnym popołudniem dopływamy późnym wieczorem. Nie tylko nic już dzisiaj ze zwiedzania miasta, ale i o dalszym wyjeździe do odległego o 20 km Alter do Chao nie ma co marzyć. Wprawdzie poznana na statku francuska ekipa, do której zaraz po zejściu na ląd dołączyłem, ma nadzieję znaleźć jeszcze jakiś autobus jadący w tamtym kierunku, ale po godzinnym oczekiwaniu na wskazanym przez tubylców przystanku i oni rezygnują. Muszę w tym miejscu wyjaśnić dlaczego tak ochoczo dołączyłem do przygodnie poznanej grupy młodzieży znad Sekwany. Otóż już wielokrotnie cytowany na łamach niniejszego bloga, mój przyjaciel z Meksyku, Darek poradził mi by będąc w Santarem koniecznie odnaleźć śnieżnobiałe plaże. Myślałem, że są one gdzieś w pobliżu centrum i dopiero rozmawiając z owymi Francuzami zorientowałem się, że leżą one nie w Santarem, a w odległym Alter do Chao i dostać się tam nie będzie tak prosto. Jako że i oni koniecznie chcą parę następnych dni poleniuchować na owych sławetnych piaskach przeto zabieram się z nimi i wspólnie szukamy taniego transportu. Niestety bezskutecznie. Środek nocy w środku brazylijskiej dżungli najwidoczniej nie jest dobrą porą na podróżowanie. Moi dopiero co poznani przyjaciele decydują się na piekielnie drogą taksówkę (jest ich czwórka to i koszt czterokrotnie mniejszy), a ja szukam taniego hotelu i w ten sposób nasza krótka znajomość dobiega końca. Nie na długo. Już jutro, po nocy przespanej w niezwykle małym pokoju, ale za to na bardzo wygodnym łóżku, autobusem za jedyny dolar dwadzieścia dojeżdżam do Alter do Chao i przebrnąwszy przez malutkie centrum niewielkiego miasteczka znalazłem nie tylko fantastyczny, niedrogi hostel, ale i moich wczorajszych znajomych, którzy zadomowili się tu dzisiejszej nocy. Już sam spacer przez miasto z przystanku do hostelu napełnia mnie przekonaniem, że spędzę w tym miejscu kilka cudownych dni. Niewątpliwie dobrze zrobiłem, że odbiłem kilkanaście kilometrów od zaplanowanej trasy, że posłuchałem przypadkowo spotkanych ludzi na statku, no i że przypadkowo tu się znalazłem. Wolter powiedział kiedyś, że szczęście jest tam gdzie się jest. Jednak co innego jest być w miejscu, którego się szukało, i o którym coś się wie, a co innego odkryć przypadkowo coś nowego. Stojąc na rynku w Alter do Chao, patrząc na przepiękne plaże wzdłuż dopływającej do Amazonki Rio Tapajos, czuję, że miał racje. Szczęście jest tam gdzie się jest, a jeżeli jest to akurat tutaj to mam wrażenie, że moje szczęście się podwaja. W hostelu nie zabawiam długo. Nic dziwnego, mając w perspektywie super spacer. Piorunem załatwiam wszelkie formalności, zamykam plecak w szafce na kłódkę, biorę nieodzowny w takich miejscach i sytuacjach aparat fotograficzny i ponownie wychodzę na rynek, by od niego zacząć przechadzkę po mieście i okolicy. Szerokie, czasami złote, czasami śnieżnobiałe plaże porośnięte palmami zginającymi się ku seledynowo-turkusowej wodzie do tego stopnia przypominają te znad karaibskiego morza, że śmiało mógłbym zaryzykować stwierdzenie – witajcie w Alter do Chao – amazońskich Karaibach! To małe, położone na lewym brzegu rzeki Tapajos, miasteczko mimo swojej komfortowej turystycznej infrastruktury nie utraciło nic ze swej pierwotnej atmosfery rybackiej wioski i kolonialnej osady. Przy rynku dwoma strzelistymi wieżami, nader dostojnie prezentuje się VXIII wieczna katedra, od której rozchodzą się w formie szachownicy uliczki przyozdobione pamiętającymi zeszłe stulecia budynkami i współczesnymi, nieźle wkomponowanymi w tło pensjonatami i hotelami. Im dalej od centrum tym kolonialna zabudowa staje się rzadsza, ustępując miejsca pojedynczym rybackim chatom. Mimo spuchniętego kolana, które dostało w kość w drodze do Salto Angel, a potem zgięte w trakcie kilkunastogodzinnych podróży autobusami nie odpoczęło, nie odpuszczam i obchodzę miasto dookoła, zaglądając w każdą dziurę – szczególnie w te prowadzące ku większym i mniejszym plażom nad Rio Tapajos, na których nie tylko można się całymi dniami wylegiwać, ale można, a nawet trzeba zażyć kąpieli w krystalicznie czystych, „słodkich wodach” Karaibów. Powtarzam tę czynność niezliczenie wiele razy, za każdym razem pilnie obserwując czy aby na pewno nie podpłynie zaraz jakiś krokodyl, pirania czy inny wąż. Nie, nie – o takich paskudztwach mowy tu nie ma, nawet komary nie dokuczają. Jednak obciążonemu, wpajaną przez lata wiedzą, że nad Amazonką to niebezpiecznie, że nad Amazonką to groźnie, strasznie i w ogóle… umysłowi, trudno zaakceptować, że jest zupełnie inaczej i nic tu nie gryzie, nic nie pływa, nic nie pełza. Ot raj, do którego się w końcu przyzwyczajam i od tej pory mam już tylko spokój i relaks. Nie byłbym sobą, gdybym nie zauważył niewysokiego wzniesienia po przeciwległej stronie rzeki. Serra da Piraoca, strzelająca ponad sto metrów w górę strasznie kusi by na nią wleźć. Ale kolano! Nie, nie pójdę – ganię się w duchu i by nie patrzeć na górę maszeruję w przeciwnym kierunku. No ale cóż miasteczko małe, w dwa dni obejrzałem wszystkie kąty i w końcu nie wytrzymuję. Obiecuję sobie solennie, że będę szedł bardzo powoli, by nie nadwyrężać nogi, a jak tylko poczuję ból to od razu zawrócę. Z takim zapewnieniem siebie samego przeprawiam się łódkotaksówką na drugą stronę i znalazłszy porządny kij do podpierania ruszam w górę. Godzinny, wolniutki, spacerek nader się opłacił. Noga nie boli, a widoki ze szczytu, mimo, że niezbyt wysokiego, są imponujące. Po jednej stronie Rio Tapajós ze swymi plażami i cudownym Alter do Chao, po drugiej bezkresna Rio Amazonas, a dookoła dżungla, dżungla i dżungla. Schodząc z powrotem, nad samą wodą okazuje się, że wyprawa na górę opłaciła się nie tylko w przenośni, ale i dosłownie i to podwójnie. Po pierwsze z powodu widoków, a po drugie z powodu obiadu, na który zostałem zaproszony na pokład przycumowanego przy plaży żółtego statku. A było tak. Zagłębiwszy się dla ochłody w nurtach fantastycznej Rio Tapajós, nie zauważyłem pluskających nieopodal ludzi. Natomiast oni zauważyli mnie. Ahoj Amigo – krzyczą. Buenos Dias odpowiadam po hiszpańsku, którym na szczęście i oni władają i już zaczyna się kleić rozmowa. Oni, to znaczy para w średnim wieku z Włoch, mieszkająca w San Paulo, ich kumpel Brazylijczyk, również z San Paulo no i kapitan, kucharz i mechanik w jednej osobie, zarządzający statkiem, na którym pływając po Amazonce moi nowi znajomi spędzają urlop. Mniej więcej tyle samo ile ja dowiaduję się o nich, oni dowiadują się o mnie, a że kapitan, kucharz i mechanik w jednej osobie macha akurat rękami, sygnalizując podanie obiadu, jestem serdecznie zapraszany do współudziału w tym jakże przyjemnym zajęciu. Przyjemnym okazuje się nad wyraz. Czegóż to tam nie ma na stole. Rozmaite owoce morza i rzeki, pasty, sosy, nieznane mi dotąd warzywa, owoce, desery no i czerwone lekko schłodzone wino. Palce lizać. Moi gospodarze, podobnie jak ja, jutro opuszczają to cudowne miejsce. Z tym, że oni drogą rzeczną udają się dalej na zachód, a ja już lądem dalej na południe. Pewnie się już nigdy w życiu nie spotkamy – chociaż kto wie? kto wie? świat jak już nieraz tego doświadczyłem jest bardzo mały. Żal, żal wyjeżdżać z tego bajecznego miejsca jakim jest zaciszne Alter do Chao w dorzeczu Amazonki. Żal jak zawsze, gdy trzeba żegnać się z miejscem, w którym najchętniej pozostałoby się nie dzień, nie dwa ani trzy, a znacznie, znacznie dłużej. Jedyne pocieszenie to takie, że przede mną takich niespodziewanych rajskich zakątków jeszcze pewnie całe mnóstwo, a gdybym chciał w każdym zamieszkać tak długo, jak sobie na to zasługuje to życia by zbrakło. Autobus podjedzie na przystanek, na którym nie tak dawno temu mnie wysadził, za nie całe 10 minut. 10 minut, które muszą mi wystarczyć na ostatnie spojrzenie za siebie, na chwilę zadumy i na mocne postanowienie, że jeszcze tu wrócę. W ostatniej chwili, przed wejściem do autobusu dostrzegam mural, którego poprzednio nie zauważyłem. Cała Ameryka Południowa pełna jest tego typu kolorowej sztuki, którą uwielbiam fotografować. Ten mural zawiera jednak wyjątkowe przesłanie. Prezentując jego zdjęcie na łamach mojego bloga dołączam się do apelu proszącego o roztropne zarządzanie wodnymi zasobami świata. Niechaj nie zabraknie jej dla przyszłych pokoleń. Niech nasze dzieci i wnuki mają szanse przeżyć tak wspaniałe chwile nad krystalicznie czystą wodą, jakich ja tutaj zaznałem. Drzwi się zamykają, autobus rusza. Hasta la vista „Karaibska Amazonio”. W Santarem pozostawiam sobie dzień na nadrobienie tego, czego nie udało się zrobić trzy dni temu po zacumowaniu statku w porcie. Zakwaterowawszy się w hotelu na obrzeżach miasta, blisko dworca autobusowego, zostawiam plecak i bez obciążenia ruszam do centrum. Ach jakże różne to miasto od nieodległego Alter do Chao. Nie ma tu już spokoju, nie ma rozległych plaż. Prawie 300.000 portowe miasto tętni życiem, gwarem i zgiełkiem. Jedynie pozostawione po Jezuitach, którzy osiedlili się tu w 1659 roku, zabytki jak np. kościół Nossa Senhora każą się chwilę zatrzymać i poprzyglądać się pięknu minionych stuleci. Do 1758 roku miasto nosiło indiańską nazwę Tupaius. Dopiero gubernator Francisco Xavier de Mendonça Furtado, chcąc zrobić z Amazonii nową Portugalię, zaczął zmieniać nazwy miast i wsi na portugalskie. Stąd pod wpływem historycznego portugalskiego miasta Santarem, Tupaius ochrzczono taką właśnie nazwą. Czytam o tym w małym muzeum w pobliżu rynku, z którego już tylko dwa kroki dzielą mnie od szerokiej promenady, prowadzącej wzdłuż rzeki, ciasno zastawionej łódkami, zamieszkałymi łajbami i transportowymi statkami. Spacer promenadą z zimną kokosową wodą w ręce (można ją kupić w jednym z licznych tu straganów z owocami) to chyba najwspanialsza atrakcja miasta. Zanim odbiję z promenady w lewo w kierunku hotelu, schodzę jeszcze na chwilę nad rzekę i ściągnąwszy buty po raz ostatni chłodzę nogi w zimnym nurcie dopływu Rio Amazonas w przecudownym Rio Tapajos. Od jutra aż po Atlantyk już tylko ląd, dżungla i autobus.