Następstwem opóźnienia samolotu i spędzenia paru niezapomnianych, nadplanowych chwil w wiosce Canaima w sercu wenezuelskiej dżungli jest brak połączenia autobusowego z Ciudad Bolivar do Santa Elena. Cóż, trudno – przeczekam do jutra. Przecież jak się jest wolnym człowiekiem, nie związanym żadnymi terminami i zobowiązaniami to wyjazd skądś dokądś, dziś czy jutro nie stanowi problemu. Problemem, aczkolwiek niewielkim jest przedłużająca się na lotnisku kontrola celna. Nie wiedziałem, że nawet na wewnętrznych lotach obowiązują takie procedury. Cóż, po raz kolejny mówię sobie – trudno i cierpliwie opróżniam wszystkie kieszenie i zawartość plecaka. Chłopaki w mundurach wyraźnie czekają aż dostaną coś w łapę by przyspieszyć, a ja wyraźnie pokazuję, że nie rozumiem o co chodzi, mam czas i nawet trochę mnie śmieszy ta zabawa w kotka i myszkę, więc spokojnie przedłużam przedstawienie. Oni wyciągają wszystko z plecaka, zaglądając w każdą kieszeń, ja opowiadając jak pięknie jest w dżungli i jak to się nigdzie nie spieszę ze stoickim spokojem wkładam wszystko z powrotem. W końcu chłopaki widząc, że nic nie wskórają, luzują, życzą miłej podróży i jestem wolny. Mogę ruszać w kierunku Amazonki. Od teraz przez następne dwa, trzy dni wszystko się będzie powtarzać, bo wszędzie dokąd zmierzam byłem wcześniej, szukając po omacku drogi do Salto Angel. Po raz drugi spędzam noc i dzień w zielonym domku na starówce w Ciudad Bolivar. Po raz drugi nocnym autobusem jadę przez Gran Sabanę w kierunku brazylijskiej granicy. Po raz kolejny przejeżdżam przez Porto Ordaz, po raz kolejny mijam cudowne indiańskie wioski pochowane w gęstwinach wenezuelskiej dżungli, po raz kolejny przyglądam się, jak niemal na wszystkich parkingach kierowcy ciężarówek spuszczają paliwo, które potem sprzedadzą na czarnym rynku (na taki obrazek akurat na europejskich parkingach też można trafić więc nie jestem zaskoczony) i w końcu ponownie ląduję w przygranicznym miasteczku Santa Elena z którego onegdaj tak szybko wracałem. Tym razem się nie spieszę, nie gonię i niczego nie szukam. Przynajmniej tak mi się wydaje. Spacerując z plecakiem stosunkowo zatłoczonymi ulicami, nie zdaję sobie jeszcze sprawy, że za chwilę znowu zacznę czegoś z rosnącym napięciem szukać. Pytam o wolne pokoje w pierwszym napotkanym hotelu. Brak. Trudno – zapytam w następnym. Nie ma. W następnym i następnym też nie. Ocho – zaczyna być nerwowo. Są wakacje, Santa Elena to niezła baza wypadowa do rozległej Gran Sabany, a więc turystycznie atrakcyjne miejsce toteż nic dziwnego że trudno o nocleg. Naturalnie zagranicznych turystów, jak ja w dalszym ciągu na ulicach nie widać. Miasteczko oblężone jest przez bogatych Wenezuelczyków, co niewątpliwie oznacza, że napięcia polityczne i społeczne zamieszki nie docierają aż w tak odległe miejsca. Tu jest już całkiem spokojnie. Znaczy politycznie spokojnie, bo ja mam coraz bardziej niespokojnie. Czyżbym ostatnią noc w Wenezueli, jako i tę pierwszą w Maracaibo miał spędzić pod gołym niebem? Nie. Na szczęście nie. Na szczęście znajduję wolny trzyosobowy pokój. Płacę 10 dolarów za cały i oddycham z ulgą. Przed chwilą jeszcze martwiłem się o jakiekolwiek łóżko, a teraz mam ich trzy. Raz, dwa, trzy – biorę środkowe, rzucam plecak i idę na miasto żegnać biedną, ale jak urokliwą Wenezuelę.
Do Brazylii z Santa Elena wyruszam 9 osobowym busem – colectivo. Do Brazylii dosłownie, a nie tylko jak przypuszczam do granicy. Wszyscy w autobusie jadą do sąsiadów na tak zwany szaber, nie bardzo przejmując się paszportami, pieczątkami i innymi w ich mniemaniu duperelami. Ja niestety muszę się przejmować. Dla mnie stempel wjazdu i wyjazdu to rzecz święta. Widząc, że kierowca bez zatrzymywania przekroczył jedną i drugą granicę proszę by się zatrzymał. – A tak, tak, mruczy pod nosem, by zakryć swoje zmieszanie i wciska hamulec. Zapomniał, że ma na pokładzie jednego uczciwego co to legalnie chce przez granicę hehe. Wychodzę w Brazylii, w której jeszcze nie powinienem być i muszę, tym razem pieszo wrócić jakiś kilometr do Wenezueli. Tu daję sobie wbić do paszportu stempel wyjazdu i ponownie drałuję przez niczyją ziemię do Brazylii. W biurze migracyjnym, odpowiadam na rutynowe pytania: dokąd?, w jakim celu?, na jak długo jadę?, itd. Dostaję stempel i wizę na 90 dni i ponownie przekraczam granicę. Tym razem legalnie.
Do najbliższego miasta Boa Vista, z którego odjeżdżają autobusy w głąb kraju mam około 200 km i żadnego środka lokomocji. Wychodzi na to, że znowu trzeba skorzystać z taxi – colectivo. Tym razem czekam nieco dłużej aż się uzbiera czworo pasażerów no i cena też znacznie wyższa niż dotychczas. Coś mi się zdaje, że pożegnawszy Wenezuelę pożegnałem również tanie życie. W Brazylii ponownie trzeba się przyzwyczaić do europejskich cen, a najgorsze to to, że wymieniwszy na granicy pozostałe kilkadziesiąt tysięcy wenezuelskich bolivarów na kilkanaście brazylijskich reali z bogatego turysty ponownie staję się niezbyt zamożnym wędrowcem.
Zza szyb szybko mknącej taksówki obserwuję nowy, szkoda, że trochę mokry, bo właśnie zaczęło lać, świat. Szkoda? Nie! Przecież deszcz w tropikach też ma swój urok, tym bardziej, że są to przeważnie intensywne, ale krótkie opady. Jak tylko przestaje padać kierowca zarządza przerwę na obiad w przydrożnym barze. O la la. Tu ceny nie tylko europejskie, ale wręcz kosmiczne. Konkurencji nie ma, bo to po drodze jedyna wioska, znaczy: kilka domów, rzeźnik z wywalonym przed sklepem mięsem, miniaturowy kościół, parę dzieciaków biegających po łące i ów bar, przed którym stoimy, toteż mogą sobie na takie zdzierstwo pozwolić. Ja dziękuję. Poczekam z posiłkiem do przyjazdu do miasta.
W Boa Vista na dworcu autobusowym, nie tylko przekonuję się jak ceny biletów różnią się od tych w Wenezueli, ale i jak język hiszpański różni się od portugalskiego. Nic a nic ich nie rozumiem. Oni mnie zresztą też nie. Po raz kolejny, jak onegdaj w Buenos Aires, gdy zaczynałem swoją wędrówkę nie znając hiszpańskiego lub potem objeżdżając USA, bez znajomości angielskiego, muszę by kupić bilet, posiłkować się rękami. Jak wtedy tak i teraz daję radę i jestem bardzo z siebie dumny. Mam bilet do odległego o 14 godzin jazdy autobusem Manaus nad Amazonką. A jako że autobus odjeżdża za 6 godzin to nie pozostaje mi nic innego, jak ruszyć w miasto i zacząć się powoli aklimatyzować w 20-tym, zarazem ostatnim państwie w mojej podróży po obu Amerykach. Rękami pytam panią w biurze, w którym kupiłem bilet czy mogę do odjazdu autobusu zostawić plecak. Zrozumiała. Mogę. Uff –pierwsze koty za płoty. Widać zaczynam się z Brazylijczykami dogadywać – znaczy się zaczyna być dobrze. Właściwie to dobrze już jest, bo jestem przecież w Boa Vista, a Boa Vista znaczy po portugalsku Dobry Widok, który ja sobie tłumaczę jako dobry widok na przyszłość i w takim optymistycznym nastroju ruszam do miasta. Miasta, które swą budową nie przypomina typowej kolonialnej szachownicy. Z placu, na którym właśnie stoję, ulice promieniście odbiegają we wszystkich kierunkach, by co jakiś czas łączyć się za pomocą obwodnic, okalających coraz to większymi kołami centrum. Trochę przypomina to plan Paryża, w okolicach Łuku Tryumfalnego, od którego w podobny sposób rozchodzą się drogi. Być może, że podobieństwo nie jest przypadkowe. Jak podają kroniki Boa Vista powstała jako osada na brzegu rzeki Rio Branco dopiero w 1830 roku, czyli krótko przed tym jak architekt Paryża Haussmann zaczął przebudowywać nadsekwańską metropolię. Moda albo wpływ europejskości kazał pewnie młodym osadnikom zaprojektować miasto na francuską modłę i tak już zostało. Mnie się podoba. Szczególnie fajnie wygląda jak tymi podobnymi do paryskich ulicami spacerują młode, ubrane na europejsko Indianki, niosąc na głowie zakupy. Pomieszanie stylów, kultur i mód zawsze bardzo mnie fascynuje.
Muszę niestety wracać. Czas i w Brazylii ucieka niesamowicie szybko i już zaraz wsiadam do autobusu, który przewiezie mnie przez znaczną część brazylijskiej dżungli nad brzegi Amazonki do Manaus.
Dokładniej rzecz biorąc Manaus leży u ujścia Rio Negro (czarnej rzeki) do Amazonki, a jego lokalizację wyznaczyło światowe zapotrzebowania kauczuku, który masowo wyrabiano w latach 1870 -1910 w okolicznej dżungli. Dzisiaj miasto bardziej znane jest jako baza wypadowa do nad amazońskiej dżungli lub podróży po największej rzece świata. Z tego właśnie powodu i ja tu dotarłem. Strasznie mnie korci przejażdżka po Amazonce, a że drogi asfaltowej stąd dalej już nie ma to i nie ma wyboru. Trzeba płynąć. No tak, ale żeby popłynąć muszę znaleźć port. Znowu czegoś szukać! Szukam. Pytam. Jest. Jest po drugiej stronie miasta. Nie ma problemu. Po całonocnej podróży autobusem chętnie się przejdę. Trochę idę, trochę jadę. Manaus nie robi dobrego wrażenia. Gwarne, głośne miasto bez niczego co mogłoby mnie tu zatrzymać. Zresztą jak nieraz wspominałem nie jestem miłośnikiem zwiedzania miast, także może nawet zbyt uważnie się nie przypatruję. Dopiero port okazuje się ciekawszy. Stare budowle pamiętające złoty wiek miasta, mnóstwo statków i łodzi zacumowanych przy betonowym nabrzeżu, tłum ludzi objuczonych tobołami, spieszących w jedną i drugą stronę i w środku tego tłumu ja. Ja z plecakiem jak typowy gringo, nie bardzo wiedzący co dalej. Nigdzie żadnych biur, ani kas biletowych. Nigdzie punktu informacji. Nic nie ma, a wszystko działa. No to chyba coś jest, tylko trzeba to znaleźć. Powoli. Pytam tu, pytam tam. Acha. Bilet dostaję od pucybuta na ulicy. U sprzedawcy hamaków kupuję łóżko na dwie następne noce, jeszcze tylko drobnostka, trzeba znaleźć odpowiedni statek i w sumie jestem gotowy. Statek znalazłem. Wypływa po południu. Na pokładzie melduję się jako jeden z pierwszych przeto mam możliwość wybrać sobie najlepsze miejsca. Hm – tylko gdzie jest to najlepsze? Nigdy nie spałem na statku w hamaku to trudno mi się zdecydować, gdzie go rozwiesić. Biorę górny pokład. Na dole nic nie widać i cuchnie. Teraz tak nie za blisko ubikacji, ale też i nie za daleko. Moooże tu? Albo trochę dalej w lewo? O! Tu będzie dobrze – nie wiem dlaczego tak myślę, ale tak mi podpowiada intuicja, której wierzę. Rozwieszam hamak, przywiązuję plecak do rurki przyspawanej do podłogi i jestem gotów na spływ. Nie muszę długo czekać, aż wokół mnie robi się coraz ciaśniej. Plecakowych pasażerów, podobnych do mnie jest jeszcze tylko czwórka. Jeden chłopak i trzy dziewczyny, jak się później dowiem wszyscy z Francji. Reszta to tubylcy przemieszczający statkiem od miasta do miasta wzdłuż całej rzeki aż do jej ujścia, do Atlantyku do Belem. Ja tak daleko nie płynę. Planuję wysiadkę na ląd po dwóch dniach w Santarem.
Ciasno zapakowani w bujające się jeden przy drugim kolorowe hamaki wypływamy z portu wcześniej niż przypuszczałem. Jeszcze na portowym zegarze nie wybiła trzecia, a my już oddalając się od brzegu, pozostawiając za sobą długi, wiszący most podążamy Rio Negro w kierunku jej ujścia do Amazonki. Przyglądając się nabrzeżom, pokrytym gęstą roślinnością deszczowego lasu , zastanawiam się czy zmieniły się one od czasu kiedy w 1542 roku hiszpański odkrywca Francisco de Orellana, płynąc czarną rzeką jak my teraz, po raz pierwszy dotarł w te strony. Pewnie gdyby nie założono tu w 1669 małego portugalskiego fortu „Forte de São José da Barra do Rio Negro“, późniejszego Manaus to wszystko pozostałoby takie samo jak ongiś. Zaledwie ostatnie budynki portu giną za horyzontem, a już po obu stronach rzeki roztacza się nieokiełznana dzikość amazońskiej dżungli. Zapewne tak samo było tu i 100 i 300 i 1000 lat temu. Cicho i spokojnie. Od teraz tylko pojedyncze łodzie, od czasu do czasu ukazujące się między drzewami zagrody i raz na kilka godzin mijane wioski czy też miasteczka będą świadectwem bytności człowieka na tym niedostępnym terenie.
Czas jak rzeka płynie wolnym nurtem. Godziny odmierzają się pozycją słońca nad widnokręgiem. Linie brzegowe po obu stronach rzeki ciągną się niezmiennym pasem zieleni. Woda rozbijana dziobem, jednakowym rytmem uderza o burty. I wydawać by się mogło, że nad światem na kilkadziesiąt następnych godzin zapanuje ogromna nuda, a jednak się nie nudzę. Ogromną frajdę robi mi wypatrywanie w zielonej ścianie dżungli pojedynczych domostw i nanoszenie ich na kartę pamięci mojego nieodłącznego aparatu fotograficznego. Cudowne chwile przeżywam celując obiektywem w czerwoną kulę zachodzącego lub wschodzącego słońca. Czasem wbity w daleką otchłań wzrok przyciągnie podpływająca z pasażerem na gapę łódka lub nurkujący w wodzie ptak. Czasem wyskakująca z wody ryba powabnie zamerda ogonem, a i to jeszcze nie wszystko. Niezłą rozrywką jest wpływanie do małych portów i obserwowanie jak przybycie statku ożywia wydawałoby się wymarłe miasteczka. Znaczna część mieszkańców podbiega wówczas do brzegu z długimi kijami, na końcach których przywiązane są tobołki z żywnością, napojami lub owocami. Zawartość tobołków ginie w wyciągniętych rękach spragnionych podróżnych, a one same z kilkoma brzęczącymi monetami w środku, wracają do swych właścicieli. Kij, tobołek i ogromna porcja zaufania to widać podstawowe atrybuty tutejszego handlu. Jednak niewątpliwie największym zabójcą nudy, a zarazem największą atrakcją rejsu jest awaria silnika. Około 4 nad ranem ogromny huk, zaraz po nim wyziew czarnego dymu i zaległa po tym cisza oznajmiają, że stało się coś złego. Wybudzeni wywlekamy się wszyscy jak jeden mąż z hamaków i oparci o balustradę obserwujemy jak nurt rzeki znosi nas prosto na nieodległe krzaki. W tym momencie o nudzie już w ogóle mowy nie ma. Z wypiekami na twarzy jesteśmy świadkami jak nasz statek niczym tyran wbija się w dżunglę łamiąc wszystko co staje mu na drodze. Żeby tylko się gdzieś nie zakleszczył i nie ugrzązł – przelatuje mi przez głowę w tej samej chwili, w której zauważam unoszące się na wodzie, złowrogie cielsko niewielkiego, ale jednak niesympatycznego krokodyla. Opuszczać statek w takich warunkach? Raczej dziękuję i jeszcze intensywniej wspomagam myślami dwojących się pod pokładem mechaników i tego tam u góry trzymającego ster. Trzeba przyznać, że zna się chłopina na fachu. Udaje mu się ustawić statek równolegle do brzegu czyli wbicie się w twardy ląd już nam nie grozi i trochę spokojniej możemy przyglądać się jak pojedyncze, łamane palmy ocierają się o burtę. Mechanicy na dole też słychać nie próżnują. Jakiś trzask. Jakiś stuk. Coś zaturkotało. Zgasło. Jeszcze raz. Teraz turkotowi towarzyszy dym. Znowu zgasło. Jeszcze parę razy i w końcu głośny, równomierny ryk silnika zbiegający się z nastaniem dnia – słońce zmieniło już barwę z czerwono-różowego w jaskrawo żółtą, oznajmia, że kąpiel w Amazonce w towarzystwie krokodyli, piranii i Bóg wie czego jeszcze nie będzie konieczna. Wypływamy. Jak to dobrze, że znowu obserwacją leniwej wody, kolorowych brzegów i wolno przesuwającego się słońca mogę zabijać nudę. Od Santarem, docelowego portu dzieli mnie jeszcze jeden dzień. Jeden fantastyczny dzień bujania się na dziobie, rufie lub w hamaku po największej rzece świata. A właśnie – co znaczy największej? Największej chyba nie znaczy najdłuższej, bo jak pamiętam ze szkoły, za najdłuższą rzekę świata uważany jest Nil. Otóż jak się okazuje niezupełnie. Długość Amazonki jest sprawą kontrowersyjną. Lubi ona zmieniać swoje koryto, a i jej źródła co rusz to wypływają gdzie indziej, zatem trudno o dokładny pomiar. Najczęściej podawana wartość to 6400 km, jednak są dane mówiące 7400 km, czyli o 390 km więcej niż Nil co dawałoby jej pierwszeństwo wśród najdłuższych rzek świata. Bezsprzecznie natomiast Amazonka posiada największe na świecie dorzecze (o powierzchni 7 mln km2 – obszar Polski to 313 tys. km2 ) i największe zasoby wodne. Dlatego też w jej dorzeczu wyrastają największe lasy tropikalne. A nazwa? Skąd nazwa Rio Amazonas? Najprawdopodobniej pochodzi od błędnie tłumaczonej nazwy amacunu – „niedźwiedź wodnych chmur”, którą rozpropagował w Europie, po roku 1540 Hiszpan, Francisco de Orellana, który jako pierwszy przepłynął rzekę z Andów do ujścia. Trochę podobnie jak ja J. Wprawdzie nie przepłynąłem całej rzeki, ale było nie było, byłem prawie u źródeł w kanionie Colca na południu Peru, byłem w jej środkowym biegu w peruwiańskiej dżungli w Pucalpie i w Iquitos, no i teraz jestem niemalże u ujścia w brazylijskim Santarem. Zatem coś nie coś o Amazonce powiedzieć mogę. Nie zanudziłem tymi encyklopedycznymi wiadomościami? Nie? To dobrze, bo właśnie dopływamy do portu i czas pakować plecak, zwijać hamak i schodzić na ląd.