Jeszcze dobrze nie odpocząłem po wypadzie do ukrytego daleko w dżungli wodospadu Salto Angel, a już Alejandro, mój przewodnik po Parku Narodowym Canaima, proponuje następne atrakcje, następne wodospady. W poprzednim odcinku wspomniałem, że laguna Canaima otoczona jest niezwykłymi wodospadami, które jako pierwsze zauważyłem lądując przedwczoraj na pobliskim, małym lotnisku. Nie pomyślałem wtedy, że nadarzy się okazja bym podszedł do nich tak blisko, by je dotknąć. To właśnie proponuje mi teraz Alejandro. Przebieraj się w kąpielówki, weź jakiś wodoszczelny worek na aparat i chodź – mówi. Popłyniemy pod wodospady, wejdziemy na nie i przejdziemy pod nimi – chcesz? Jasne, że chcę. Za 10 minut będę gotowy.

Jako, że po wyjeździe Markusa i Janette zostałem sam (jedyny turysta) przeto zabieramy do łodzi chętne na przejażdżkę dzieciaki z wioski i całą gromadą wyruszamy na falujące od uderzeń wodospadów jezioro. Płyniemy na drugą stronę, nie omijając żadnego z buchających, huczących, ryczących po prawej stronie spektakli natury. Jest ich kilka: Ucaima, Golondrina, Wadaimo i Hacha i trudno rozdzielić, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi.  Alejandro zgrabnie i mam nadzieję bezpiecznie sterując łodzią podpływa do miejsc, gdzie spieniona woda kotłuje się niczym ukrop w czajniku, a my z dzieciakami trzymając się burt, kołysząc się na falach i co rusz głośnym okrzykiem dając upust naszym emocjom, mamy niezłą frajdę. Zanim wyjdziemy po drugiej stronie na brzeg, Alejandro wskazując ostatni wodospad Hacha, pod który nie podpływa, obiecuje, że w drodze powrotnej nie tylko pod niego podpłyniemy, ale i pod nim przejdziemy. Tymczasem jesteśmy już znowu na lądzie. 20 minutowy spacer przez niewysokie, skalne wzniesienie i docieramy do cudownego miejsca, którym kilkanaście lat temu musieli zachwycić się poszukiwacze pleneru do kręcenia filmu Jurasic Park, bo właśnie tu realizowali jego pierwszą część. Wcale im się nie dziwię. Stojąc na wzgórzu widzę po mojej prawej ogromny wodospad Sapo (w porze deszczowej jest podobno jeszcze bardziej imponujący), a pod nim szeroką, pieniącą się rzekę Carrao,  za nią rozległą łąkę z bujającymi się wysokimi palmami, a jeszcze dalej płaskie szczyty stołowych gór. Wcale bym się nie zdziwił gdyby nagle na łące ukazały się dinozaury. Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Schodzimy ze skały. Podchodzimy pod wodospad i teraz atrakcja dnia. W samych kąpielówkach z aparatem szczelnie osłoniętym plastikowym workiem (muszę przecież w środku pstryknąć chociaż jedno zdjęcie) wchodzę w tunel utworzony ze spadającej z ogromnym hukiem wody. Ślisko, mokro, strasznie. Ale jak atrakcyjnie. Uważając by nie zamoczyć aparatu robię nie jedno, a kilka zdjęć i powoli, ostrożnie przechodzę na drugą stronę. Za mną spod wodospadu wychodzi cała gromada podekscytowanych dzieciaków. Ale fajnie. Cali mokrzy spod wodospadu drapiemy się na wodospad – teraz można, bo mamy dopiero początek pory deszczowej więc rzeka jeszcze nie wezbrała na dobre. Za parę tygodni wejście na Sapo będzie niemożliwe. Stąd z góry widoki na, jak ją już w duchu ochrzciłem „łąkę dinozaurów”, porównywalne z tymi z sąsiedniego wzniesienia albo i piękniejsze. Górą wracamy do pozostawionej łodzi i za parą chwil wysiadamy na obiecaną kąpiel pod wodospadem Hacha. Kurcze – ile razy można się kąpać w ciągu jednego dnia? Myślałem, że będąc trzy dni w dżungli wyjdę z niej brudny, zmęczony i śmierdzący, a tu proszę jakie niespodzianki. Człowiek czyściutki jak poranna rosa na łodydze kwiatka. Nic tylko zamieszkać tu na dłużej hihi. Tak tak. Brudny i śmierdzący z pewnością nie jestem, ale okropnie zmęczony i owszem. Koniec przygód na dzisiaj. Dzieci pełne wigoru skaczą jeszcze do wody, pływają i biegają, a ja w mokrych ciuchach na grzbiecie czmycham czym prędzej do pokoju, który przydzielono mi w jednym z licznych turystycznych domków (obecnie z powodu sytuacji politycznej w Wenezueli wszystkie stoją puste), padam na łóżko i wydaje mi się, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Ile to się w ostatnich godzinach wydarzyło wyjątkowych rzeczy. Lot nad parkiem Canaima, kilkugodzinny rejs dziką rzeką, górska wędrówka do najwyższego wodospadu świata, noc w hamaku w środku dżungli, znowu rejs łodzią, spotkanie z jadowitymi żmijami, bujanie w spienionych falach jeziora Canaima, przejście przez wodne tunele, kąpiel pod huczącą wodą, a to jednego, a to drugiego wodospadu i w końcu wyciągnięcie nóg na łóżku w domku w indiańskiej wiosce i przeżycie wszystkiego jeszcze raz pod półzamkniętymi powiekami. Zasypiam nie wiedząc, że to nie koniec atrakcji, które tu jeszcze na mnie czekają.

Już przy śniadaniu dowiaduję się, że samolot, który ma zabrać mnie z powrotem do Ciudad Bolivar nie odleci jak planowano około 13, a  dopiero wieczorem około 17. No i dobrze. Mam przeto jeszcze cały dzień na cieszenie się dżunglą, wioską i wszystkim dookoła. Nie ustawiam sobie specjalnie żadnych planów. Po prostu z butelką wody i paroma kanapkami zabranymi ze śniadania wyruszam przed siebie, ot tak na dłuższy nieplanowany spacer. Najpierw wioska, której obejście dookoła i po przekątnych nie zajmuje więcej niż godzinę. Jest tu kilkadziesiąt chat, przed którymi bawią się dzieci, kobiety krzątają w obejściu i tylko mężczyzn nie bardzo widać. Jest szkoła, boisko i nawet ku mojemu zdziwieniu kafejka internetowa wypełniona młodzieżą. Pośrodku wsi trafiam na okazały kamienny kościół z dzwonnicą, w którym zatrzymuję się dłuższą chwilę. W odróżnieniu od kafejki internetowej jest pusty co pozwala na spokojniejsze zanurzenie się w swoich myślach. Dalej podążam w kierunku jeziora. Im dalej wsi, a bliżej plaży tym mniej domów mieszkalnych, a więcej ośrodków z murowanymi bungalow dla turystów. Przy samym jeziorze jest ich całkiem sporo, niestety pewnie z powodu zaniku turystyki wszystkie stoją puste i niszczeją. Nie wygląda to dobrze. Nad wodą spotykam mężczyzn, których brak rzucił mi się w oczy w wiosce. Pewnie wszyscy są tutaj. Jedni pracują przy rozpadających się domkach, znaczy remontują je, inni dłubią przy łodziach, które też w oczekiwaniu na turystów niszczeją przy brzegu, jeszcze inni wycinają drzewa, łowią ryby lub zbierają coś tam w lesie. Znaczy się wszyscy pracują. Okrążam jezioro, robiąc niesłychanie dużo zdjęć wodospadom, które hucząc po przeciwnej stronie, prezentują się jeszcze okazalej niż wczoraj widziane z pokładu łódki. Oddaliwszy się od jeziora, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zagłębić się w dżunglę. Nie, nie – nie zbyt głęboko. W pamięci tkwi mi ciągle niedzielny spacer wzdłuż kolumbijskiej dżungli, w którą nierozważnie wlazłem i po paru minutach się pogubiłem. Pomny nauki rozsądnie stawiam kroki, trzymając się wydeptanej ścieżki. Cudownej ścieżki. Cudownej nie tylko z racji swego kolorytu, zapachu i magi miejsca, ale przede wszystkim z racji miejsca, do którego mnie doprowadza. Nagle na drzewach pojawiają się skrzeczące papugi Ara, każda w innym kolorze. Obok papug zgrabnie z gałęzi na gałąź przeskakują tukany z ogromnymi kolorowymi dziobami. Nad tym wszystkim uginają się tropikalne palmy przysłaniające błękitne niebo, a ja stoję chyba z otwartymi ustami i mam wrażenie, że znalazłem się po drugiej stronie lustra, przez które przed chwilą przebiegła Alicja. Po raz któryś już w mojej podróży wymyka mi się spomiędzy warg półgłośne Łaaaał? Tym razem łaaaał jest jakby ciut głośniejsze.

Zbliża się siedemnasta. Czas wracać. Czas zarzucić tobołek, pożegnać bajeczną Canaimę i ruszać dalej. Ostatni rzut oka z kabiny samolotu unoszącego się gdzieś pomiędzy rajem na ziemi, a rajem w przestworzach na malownicze wodospady, zielone palmy, zygzakowate rzeki i gdzieniegdzie czynne jeszcze nad nimi kopalnie złota. Złota, którego szukając 100 lat temu, Jimmie Angel odkrył to wspaniałe miejsce, umożliwiając mi jednocześnie spędzenie w nim kilku najcudowniejszych dni.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł