Zaczął się ostatni antrakt w przygodzie pt. Salto Angel. W samolocie lecącym około 1,5 godziny z Ciudad Bolivar do delty Canaima w parku narodowym o tej samej nazwie, należącym do olbrzymich połaci Gran Sabany w południowej Wenezueli, mam chwilę przerwy, którą pragnę wykorzystać by czytelnikom i sobie przybliżyć nieco cud natury, jakim niewątpliwie jest najwyższy na świecie wodospad Salto Angel. Wypada oczywiście zacząć od jego nieprawdopodobnej wysokości – 979 metrów. Wody rzeki Rio Carrao spadające po prawie kilometrowej ścianie z płaskiego,  górskiego masywu Auyantepuy (dom Bogów), o powierzchni 700 km2,  muszą wywierać niesamowite wrażenie. Już nie mogę się doczekać tego spektaklu. Odbiegająca od tradycyjnych indiańskich nazw rzek i gór nazwa wodospadu Salto Angel może trochę dziwić. Dlaczego tak jest? – już wyjaśniam. Otóż w języku zamieszkujących nielicznie te tereny, potomków dawnych Karibów, Indian Pemon, wodospad w dalszym ciągu nosi nazwę Kerepakupai merú, co oznacza – miejsce najgłębszego skoku. Jednakże gdy w roku 1933 dotarł tu w poszukiwaniu złota i diamentów amerykański pilot Jimmie Angel i odkrywszy ponownie dla nieindiańskiego świata ów cud natury, zaczęto nazywać go zgodnie z nazwiskiem odkrywcy Angel. Wprawdzie w  ostatnich latach Wenezuelańczycy, z byłym prezydentem Hugo Chavezem na czele, podejmowali próby powrotu do pierwotnej nazwy, jednak bezskutecznie i najwyższy wodospad świata w dalszym ciągu swą nazwą bardziej przypomina amerykańskiego wagabundę niż rdzennych mieszkańców. A propos amerykańskiego wagabundy. Historia i przygody Jimmiego Angela poszukiwacza złota i diamentów, pilota, podróżnika i odkrywcy opisane są w książce „Ikar” Alberta Vazqueza-Figueroa, którą serdecznie polecam, aczkolwiek nie wiem czy została wydana w języku polskim.

A skoro o Ikarze mowa, to ja, jako i on obniżam lot, przez okno widzę coraz wyraźniej lagunę Canaimę otoczoną szeregiem wodospadów, a zaraz za nią bardzo wąski, krótki pas startowy małego lotniska. Jesteśmy na miejscu. Czeka tu na mnie przewodnik Alejandro – czyżby wszyscy przewodnicy w Wenezueli nazywali się Alejandro? Krótka formalna odprawa, paszport, podpis etc. i po chwili wąską ścieżką przez las idziemy do wioski. Mam pół godziny by się przebrać, coś zjeść i przygotować do wymarszu. Zaraz wyruszamy na dwa dni do dżungli, by zrealizować ostatni etap wyprawy „W poszukiwaniu Salto Angel”. W ciężarówce wiozącej nas błotnistą drogą ku rzece, poznaję moich nowych towarzyszy – Janette z Brazyli i Markusa z Kolumbii. Oprócz nas do długiej, przygotowanej już łodzi, wsiadają Alejandro – przewodnik i sternik w jednej osobie, pilot, nawigator, który odtąd cały czas będzie siedział na dziobie, wypatrując wirów, kamieni i innych przeszkód oraz dwóch pomocników, którzy jak się później okaże odpowiedzialni będą za przygotowanie obozowiska i kolacji. Wypływamy zatem szóstką ze sternikiem, a przed nami ponad cztery godziny podróży po nieogarniętym zmysłowo świecie. Po tak szybko zmieniających się dziś wydarzeniach: pożegnanie Ciudad Bolivar, lotnisko, samolot, dżungla, indiańska wioska, ciężarówka, łódź i rwąca rzeka potrzebuję chwili by ochłonąć i poszufladkować sobie w głowie narosły chaos. Dopiero teraz, na spokojnie mogę ponownie otworzyć wszystkie zmysły i zanurzyć się w otaczającej mnie naturze. Dlaczego wszystkie zmysły? Bo tutaj oprócz patrzenia trzeba jeszcze, słuchać, wąchać, dotykać, jednym słowem smakować świat. Tak też robię. Patrzę na zieloną dżunglę i wyrastające poza nią czerwone, płaskie górskie masywy. Patrzę na błękitne niebo i białe, zatrzymujące się na wierzchołkach gór obłoki. Słucham uderzeń łodzi o rozbijające się fale. Słucham ciszy dobiegającej od brzegu, przerywanej spontanicznie krzykiem papugi lub pluskiem krokodyla, płynącego wzdłuż brzegu. Wciągam w płuca nieskazitelnie czyste powietrze o zapachu miliona kwiatów, dotykam krystalicznie czystej wody, od czasu do czasu przelewającej się przez łódź i absolutnie nie mam pojęcia kiedy upływają cztery godziny i jesteśmy u celu. Jedynie czerwone kolana zdradzają zbyt długie przebywanie na słońcu, ale to nic. Przed nami dom Bogów Auyantepuy i wypływający z niego najwyższy wodospad świata Salto Angel czy może lepiej Kerepakupai merú.

Chwila przerwy, kilkanaście zdjęć i ruszamy dalej. Łódź, którą zamieniliśmy na wygodne buty, wraz z dwoma pomocnikami zostawiamy przy brzegu i dalej już tylko w piątkę  wędrujemy półtorej godziny (przy czym przewodnicy Indianie idą boso), kamienistą ścieżką, ostro pod górę do miejsca, z którego cały wodospad widać jak na dłoni. Taki naturalny punkt widokowy. O dziwo oprócz nas jest tu jeszcze tylko czworo innych turystów, w tym dwójka z Japoni z wycelowanymi w wodospad długimi obiektywami. Po raz kolejny doświadczam podziału najpiękniejszych miejsc na świecie na dwie kategorie. Na te, do których da się dojechać np.:Matchu Picchu, Iguazu, Perito Moreno, gdzie panuje niesamowity tłok i na te, do których trzeba dojść o własnych siłach np.: Fitz Roy, Torre del Paine, Canyon Colca czy teraz Salto Angel, gdzie z reguły jest bardzo mało ludzi i można w pełnym spokoju oddać się podziwianiu tego do czego się właśnie dotarło. A za każdym razem jest co podziwiać. Tutaj stoję jak taki mały mrówek przed potężną, stworzoną przez Pana Boga chyba wtedy, jak jeszcze był bardzo młody i bez brody, skałą, która liczy sobie bez mała 2.000.000.000  (tak, tak nie pomyliłem liczby zer) lat  i z której niczym z niebiańskiego źródła spływa z wysokości 939 metrów (40 metrów poniżej krawędzi) podobny do nieskończenie długiego welonu, którejś z zasiadającej na szczycie bogiń welonu, strumień wody. Prawda, że w tak bajecznym miejscu można się rozmarzyć…….?

Z punktu widokowego trzeba jeszcze koniecznie zejść 10 minut do stóp wodospadu. Tutaj też koniecznie trzeba zanurzyć się w nawet nie tak bardzo zimnej wodzie i przynajmniej trochę jej skosztować. Alejandro twierdzi, że posiada mnóstwo minerałów, jest bardzo zdrowa i ma potężną moc. Wchodzę. Trochę pływam, po czym kładę się pod jej lustrem i całym ciałem wchłaniam tę potężną energię, jaką może posiadać tylko woda spadająca z 1000 metrów. Przed wyjściem zanurzam jeszcze raz głowę i piję. Piję jak tylko najwięcej potrafię – może litr może więcej i w trakcie jak woda wpływając przez usta rozpływa się po całym ciele, czuję, że odnalazłem to, czego nie udało się odnaleźć „głupiemu Jasiowi” Woda życia! … jednak w baśniach śpią prawdziwe dzieje i woda życia istnieje … jestem tego całkowicie pewien. Od kilku lat bezskutecznie próbuję rzucić palenie. Teraz naładowany taką energią i pełen życiodajnego napoju, wierzę, że mi się uda. Pół godziny po skosztowaniu wody Alejandro częstuje mnie papierosem, a mi na samą myśl odbja się wodą, której mam pełen żołądek i zdecydowanie odmawiam. To samo powtarza się tego i następnego dnia kilkakrotnie. Dzisiaj, gdy piszę te słowa upłynęły od tego momentu dwa miesiące, a ja w dalszym ciągu na myśl o papierosach czuję smak wody życia i nie palę.

Wracamy kamienistą ścieżką do obozu po drugiej stronie rzeki. Zapada zmierzch. Z oddali słychać szum spadającej wody Salto Angel. Wieczorny spokój tylko od czasu do czasu zakłóci rykiem małpy, krzykiem ptaka czy bzykaniem owada, niekładąca się nigdy do snu dżungla. Hamaki rozwieszone przez Indian towarzyszących nam w drodze, lekko bujają się między drewnianymi żerdziami. Ognisko, nad którym dopieka się kolacja daje delikatne ciepło i romantyczne światło. Migające gwiazdy odbijają się w spokojnej tafli płynącej w dole rzeki. I co by tu jeszcze napisać, żeby przybliżyć atmosferę, urok i  czar owego wieczoru pod wodospadem Salto Angel. Nic. Nie jestem w stanie słowami opisać emocji, jakie mnie ogarniają, z jakimi siedzę przy ognisku, z jakimi zasypiam w  bujającym się hamaku i z jakimi budzę się następnego dnia rankiem. Takie emocje można tylko przeżywać, ale nie da się ich opowiedzieć.

Mimo, iż powrót wiedzie nas z prądem rzeki, więc wydawałoby się, że powinno być szybciej, a jednak nie. Głębokie wiry, wysokie fale i wystające kamienie powodują, że nie tylko czujemy się jak na dzikiej wodzie w wesołym miasteczku, ale nawet w pewnym miejscu jest zbyt niebezpiecznie i musimy opuścić łódź. Nasi Indianie jakoś się przedrą bez nas, a my idziemy pieszo na tzw. skuśkę do następnego zakola. Myli się jednak, kto myśli, że przeprawa lądem jest dużo bezpieczniejsza niż wzburzoną rzeką. Żmije wypełzające na ścieżkę z wysokich traw są równym zagrożeniem dla życia co głębokie wiry. Udaje się chwała Bogu ominąć i jedne i drugie niebezpieczeństwa, wypłynąć na spokojne wody szczęśliwie wrócić do domu. Janette i Markus za chwilę odlatują do Ciudad Bolivar, a ja zostaję do jutra. Będę miał sporo czasu by wśród przyjaznych Indian Pemon przeżyć wczorajsze niezapomniane chwile raz jeszcze, a może i dołożyć do nich jakieś nowe, równie ekscytujące?

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł