Wydawałoby się, że tak długo poszukiwany, najwyższy wodospad świata Salto Angel mam w zasięgu ręki, ale czy na pewno? Jakoś po ostatnich przeżyciach z: przyczepką w Meksyku, z aparatem fotograficznym w Kolumbii, z wte i we wte w Wenezueli, pełen jestem niepokoju i nieufności. Wprawdzie mam zaświadczenie, że zapłaciłem za trzydniową wyprawę do Parku Narodowego Canaima, ale co znaczy jakiś świstek papieru w objętej społecznymi rozruchami Wenezueli? No i to czekanie… Wylot do upragnionego wodospadu dopiero za trzy dni, a przez trzy dni wiele może się wydarzyć – podpowiada mi mój pozbawiony zaufania i zmęczony umysł. Czy Roben za trzy dni po mnie przyjedzie? Czy uda mi się w końcu wyruszyć pod Salto Angel? Czy na pewno w biednej Wenezueli mają samolot, który może mnie tam zabrać. Takie i inne myśli kołaczą się we mnie, gdy po załatwieniu formalności w biurze podróży, jadę taksówką do centrum Ciudad Bolivar, do zarezerwowanego przez Robena pensjonatu. To co widzę przez okna samochodu trochę mnie uspakaja. Centrum starego miasta, w którym mam mieszkać, położone jest bezpośrednio nad brzegiem stosunkowo wąskiej w tym miejscu Orinoko. Jego wąskie strome uliczki wiją się zakrętasami wokół kolorowych, stylowych domów, a całość okalają zielone, palmowe parki. Naprawdę pięknie – cieszę się w duchu. Trochę pobiegam szeroką aleją wzdłuż rzeki – myślę, trochę pozwiedzam miasto, trochę powałkonię się w parku i czas jakoś przyjemnie minie, a potem zobaczymy.

Uspokojony rzucam plecak na jedno z dwóch łóżek w niewielkim pokoiku, który właśnie zająłem. Ja wywalam się na drugim, ochłonąwszy nieco po trudach nocnej podróży, z coraz większym optymizmem przez przymknięte oczy spoglądam w przyszłość.

Przyszłość jawi się w rzeczywistości dokładnie tak, jak sobie ją wyobraziłem.

Rankami biegam wzdłuż rzeki, napotykając czasem na mniej lub bardziej miłe niespodzianki. Raz zatrzymuje mnie patrol wojskowy, który obserwując jak któryś raz przebiegam koło koszar, nabiera podejrzliwości i pewnie chłopaki biorą mnie za szpiega lub wroga narodu. Z bardzo groźnymi minami mnie rewidują, coś tam wypisują, z kimś się telefonicznie konsultują i w końcu na szczęście puszczają. Teraz się uśmiecham, pisząc te słowa, ale wtedy do śmiechu nie było. Wesoło i miło zrobiło się natomiast parę minut później – gdy kontynuuję przerwany bieg, dołącza się do mnie szary delfin. Ja biegnę chodnikiem wzdłuż rzeki, on wyskakując nad i chowając się pod wodę, płynie rzeką wzdłuż chodnika i tak przez następne kilkaset metrów, a może ponad kilometr jest nam wspólnie raźno i zabawnie.

Popołudniami z kolei zwiedzam, z a jakże odzyskanym w Kolumbii aparatem fotograficznym w plecaku, miasto. A że historyczne centrum, jak wspomniałem to kolorowe uliczki, to wspaniała katedra, to usytuowany w najwyższym punkcie plac Bolivara, to serdeczne twarze uśmiechniętych ludzi czy widziana w perspektywie dachów Orinoko i ogromny łączący jej brzegi most, to motywów do fotografowania mam sporo. Zaglądam z obiektywem nawet w podwórka lub do … kuchni i w jednej z nich znajduję nawet obiad. Ot prosty domowy obiad ugotowany na tradycyjnym piecu smakuje wyśmienicie. Jutro też tu przyjdę, a gospodyni obiecuje specjalnie dla mnie przygotować rybę wyciągniętą prosto z Orinco. Jutro jestem. Ryba też jest. Czuję, że coraz bardziej zadamawiam się w wydawałoby się niebezpiecznej Wenezueli, ale może to tylko czar i urok bardzo przyjaznego Ciudad Bolivar? 

Dzisiaj 5 lipca – Dzień Niepodległości. Wszystko w Wenezueli pozamykane. Właśnie dlatego muszę tak długo czekać na mój wylot do dżungli. Nie ma jednak tego złego… Jak powiedziałem do Wenezueli już przywykłem, Ciudad Bolivar to fajne miasto więc i z czekaniem nie mam aż takiego problemu, a przyjrzenie się z bliska obchodom 5 lipca to dodatkowa atrakcja. Zwłaszcza, że niepodległość Wenezueli (jak i paru innych państw Ameryki Południowej) nierozerwalnie związana jest z nazwiskiem bojownika o niepodległość Simona Bolivara, a ja nie dość, że stoję przed jego pomnikiem, na placu jego imienia, to jestem dodatkowo w mieście, które też w roku 1846 zostało ochrzczone na jego cześć mianem Ciudad (to po hiszpańsku miasto) Bolivar. Do tego czasu od założenia w roku 1764 miasto zwało się  Santo Tome de Guyana de Angostura del Orinoco w skrócie Angostura, co można przetłumaczyć na polski jako Święty Tomasz z Guyana znad zwężenia Orinoco. Haha ładne mi zwężenie. Podobno w największym zwężeniu rzeka liczy sobie tutaj zaledwie 700 metrów szerokości. 700 metrów – no co to jest dla południowo-amerykańskich rzek (?)

Trzy dni mijają jak z przysłowiowego bicza strzelił i dzisiaj okaże się, czy moje obawy sprzed paru dni były słuszne, czy Roben po mnie przyjedzie i czy odlecę do Canaimy? O dziewiątej ma na mnie czekać podobno samolot. Roben ma być o ósmej. Od siódmej czekam ze spakowanymi dwoma plecakami. Jeden mam zostawić w biurze u Robena, drugi z najpotrzebniejszymi rzeczami na trzy dni w dżungli biorę ze sobą. Mija ósma. Czekamy wraz z właścicielką pensjonatu (to bardzo miłe z jej strony, że mnie odprowadza)na skrzyżowaniu ulic. Robena nie ma. Każda następna minuta ciągnie się w nieskończoność.

Wreszcie jest. Od tego momentu czas przyspiesza wykładniczo. Żegnam panią Marię. Szybko z plecakami ładuję się do samochodu, szybko jedziemy na lotnisko. Tutaj jakieś lotniskowe opłaty, szybka kontrola bagażu. Wszystko idzie jak po sznurku i już za chwilę siedzę w samolocie obok pilota, odrywamy się od ziemi i wszystko co złe w trakcie poszukiwania wodospadu Salto Angel pozostaje poza mną, a przede mną tylko dżungla, przecinające ją nieokiełznane rzeki i …. właśnie –  i co?

Zapisz

Zapisz

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł